Изменить стиль страницы

Francis popatrzył na Lucy, która kiwała głową.

– To, oczywiście, o wiele łatwiej powiedzieć, niż zrobić – dodała powoli.

Rozdział 12

Czasami linia demarkacyjna między snem i jawą zaciera się. Ciężko mi je od siebie odróżnić. Podejrzewam, że dlatego właśnie muszę brać tyle leków, jakby rzeczywistość można było wzmocnić chemicznie. Wchłaniasz ileś tam miligramów tej czy tamtej pigułki i świat z powrotem staje się wyraźny. To smutna prawda; lekarstwa najczęściej robią to, co powinny. I tak sobie myślę, że generalnie to dobrze. Wszystko zależy od tego, na ile człowiek ceni sobie wyrazistość rzeczywistości. W chwili obecnej nie ceniłem jej w ogóle.

Nie wiem, ile godzin spałem na podłodze w pokoju. Zabrałem z łóżka poduszkę i koc, a potem położyłem się obok moich słów, nie chcąc ich opuszczać, prawie tak jak rodzic boi się zostawić na noc chore dziecko. Podłoga była twarda jak deska i kiedy się obudziłem, stawy protestowały bólem przeciwko takiemu traktowaniu. Przez okna do mieszkania wpadało światło świtu, jak herold obwieszczający trąbką nowinę. Wstałem do pracy, może niezupełnie odświeżony, ale przynajmniej trochę mniej śpiący.

Przez chwilę rozglądałem się dookoła, upewniając się, że jestem sam.

Anioł był gdzieś niedaleko, wiedziałem o tym. Nie uciekł. To nie było w jego stylu. Nie schował się też znów za moimi plecami. Wszystkie zmysły miałem wyostrzone mimo kilkugodzinnego snu. Znajdował się blisko. Obserwował. Czekał. Gdzieś niedaleko. Ale pokój był pusty, przynajmniej na razie, i poczułem ulgę. Jedyne echa, jakie słyszałem, to swoje własne.

Próbowałem przekonać samego siebie, że powinienem zachować bardzo dużą ostrożność. W Szpitalu Western State występowaliśmy przeciwko niemu we troje. A i tak szanse nie były wyrównane. Teraz, samotny w moim mieszkaniu, bałem się, że nie dam rady znów stawić mu czoła.

Odwróciłem się do ściany. Przypomniałem sobie, jak zadałem Peterowi pytanie, i jego odpowiedź, udzieloną pogodnym tonem. „Praca detektywa polega na spokojnym, uważnym badaniu faktów. Twórcze myślenie zawsze jest mile widziane, ale tylko w granicach wyznaczonych przez znane detale”.

Roześmiałem się na głos. Tym razem nie udało mi się powstrzymać ironii.

– Ale nie to zadziałało, prawda? – spytałem.

Może w prawdziwym świecie, zwłaszcza dzisiaj, z testami DNA, mikroskopami elektronowymi i technikami analizy sądowej wspartymi nauką, technologią i nowoczesnymi możliwościami, odnalezienie anioła nie byłoby takie trudne. Pewnie okazałoby się nawet łatwe. Włóż odpowiednie substancje do probówki, dodaj trochę tego i trochę tamtego, przepuść całość przez gazowy chronometr, użyj technologii kosmicznej, idź po komputerowy wydruk i gotowe. Ale wtedy, w Szpitalu Western State, nie mieliśmy tych wszystkich rzeczy. Ani jednej.

Mieliśmy tylko siebie.

W samym budynku Amherst przebywało prawie trzystu pacjentów mężczyzn. W innych budynkach liczba ta była dwa razy większa, a całość męskiej populacji szpitala osiągała niemal dwa tysiące sto osób. Kobiet było mniej, sto dwadzieścia pięć w Amherst, trochę ponad dziewięćset w całym szpitalu. Pielęgniarki, stażystki, pielęgniarze, ochrona, psychologowie i psychiatrzy zwiększali liczbę przebywających w szpitalu do przeszło trzech tysięcy. Nie był to najludniejszy świat, pomyślał Francis, ale mimo wszystko spory.

Po przyjeździe Lucy Jones Francis nabrał zwyczaju przyglądania się spacerującym korytarzami mężczyznom z nowym rodzajem zainteresowania. Nie dawała mu spokoju myśl, że jeden z nich jest mordercą; zaczął się gwałtownie odwracać za każdym razem, kiedy ktoś zbliżył się do niego z tyłu.

Wiedział, że to bez sensu. Zdawał sobie też sprawę, że boi się nie tego, czego powinien. Ale ciężko było mu się pozbyć poczucia nieustannego zagrożenia.

Dużo czasu spędził, próbując nawiązać ze współmieszkańcami kontakt wzrokowy, choć wszelkie okoliczności zdecydowanie temu nie sprzyjały. Zewsząd otaczały go najróżniejsze przypadki chorób umysłowych, o różnych stopniach nasilenia, i nie miał pojęcia, jak zmienić swój sposób postrzegania tych chorób, by wypatrzyć tę jedną, zupełnie inną od pozostałych. Harmider, który robiły jego głosy, powiększał tylko rosnące podenerwowanie. Czuł się trochę tak, jakby strzelały w nim elektryczne impulsy, odbijały się chaotycznie, usiłując znaleźć sobie spokojne miejsce. Choć usilnie próbował, nie udawało mu się odpocząć i był coraz bardziej zmęczony.

Peter Strażak nie sprawiał wrażenia osoby równie spiętej. Właściwie, zauważył Francis, im gorzej czuł się on sam, tym Peter wyglądał lepiej. W jego głosie pojawiła się większa stanowczość, zaczął szybciej chodzić po korytarzu. Zniknął ulotny smutek, który miał w sobie, kiedy pojawił się w szpitalu. Peter był pełen energii, czego Francis mu zazdrościł, bo sam czuł jedynie strach.

Ale czas spędzony z Lucy i Peterem w małym gabinecie sprawił, że udało mu się nad tym zapanować. W niewielkim pomieszczeniu nawet jego głosy cichły i był w stanie słuchać tego, co miały mu do powiedzenia.

Najpierw, jak wyjaśniła Lucy, należało opracować metodę zawężenia liczby potencjalnych podejrzanych. Przejrzała historię choroby każdego pacjenta i ustaliła, kto miałby sposobność zabicia tamtych trzech kobiet, co, jak sądziła, było powiązane z zamordowaniem Krótkiej Blond. Lucy znała daty trzech pierwszych zabójstw. Każde nastąpiło kilka dni lub tygodni przed znalezieniem ciał. Przeważająca większość pacjentów w tym czasie przebywała w zamknięciu. Długoterminowych, zwłaszcza starych, łatwo było wyeliminować z procesu dochodzenia.

Lucy nie podzieliła się tą wiadomością ani z doktorem Gulptililem, ani z panem Evansem, chociaż Peter i Francis wiedzieli, co robiła. Wywołało to pewne napięcie, kiedy poprosiła pana Złego o dane pacjentów budynku Amherst.

– Oczywiście – powiedział. – Główne akta trzymam u siebie w szafkach. Może pani przyjść je przejrzeć w dowolnym momencie.

Lucy stała przed swoim gabinetem. Było wczesne popołudnie, a pan Zły od rana przychodził już dwa razy. Pukał głośno do drzwi i pytał, czy może w czymś pomóc. Przypominał od razu Francisowi i Peterowi, że ich sesje grupowe odbędą się jak zwykle i że mają się na nich pojawić.

– W takim razie chodźmy teraz – powiedziała Lucy. Ruszyła przed siebie korytarzem, ale pan Zły natychmiast ją zatrzymał.

– Tylko pani – zakomunikował sztywno. – Tamci dwaj nie.

– Pomagają mi – zaoponowała Lucy. – Wie pan o tym.

Pan Zły pokiwał głową, ale zaraz potem energicznie zaprzeczył.

– Tak, być może – powiedział powoli. – To się jeszcze okaże. Jak pani wie, mam pewne wątpliwości. Mimo to nie daje im to prawa wglądu w karty chorych. Zawierają one poufne dane osobiste, zebrane podczas sesji terapeutycznych, a nie mogę pozwolić, by czytali je inni pacjenci naszego małego szpitala. Byłoby to z mojej strony naruszenie zasad etyki zawodowej i pogwałcenie praw stanowych dotyczących ochrony danych osobowych. Powinna pani o tym wiedzieć, panno Jones.

Lucy zawahała się, rozważając jego słowa.

– Przepraszam. Ma pan oczywiście słuszność. Założyłam po prostu, że może ze względu na wyjątkowość sytuacji da nam pan taryfę ulgową.

Evans się uśmiechnął.

– Oczywiście. Chcę pani zapewnić jak największą swobodę w walce z wiatrakami. Ale nie wolno mi łamać prawa i nie może pani prosić o to mnie ani żadnego innego kierownika dormitorium.

Pan Zły miał długie ciemne włosy i okulary w drucianych oprawkach, nadające mu niechlujny wygląd. Żeby złagodzić to wrażenie, często nosił krawat i białą koszulę, chociaż buty zawsze miał brudne i zdarte. Zachowywał się trochę tak, pomyślał Francis, jakby nie chciał, by kojarzono go ani ze środowiskiem buntu, ani krainą statecznego spokoju. Niechęć przynależności do żadnego z tych światów stawiała pana Evansa w trudnym położeniu.