Изменить стиль страницы

Jak dokładnie, tego Peter nie wiedział.

Francis pomyślał o tym samym, ale rozumiał jeszcze jedno: nie wolno im nie doceniać wściekłości anioła.

Obaj parli naprzód, w ciemność.

Niełatwo było iść tunelem kanału grzewczego. Został zaprojektowany tylko do poprowadzenia w nim rur; na pewno nie jako podziemne przejście między budynkami. Ale nawet, jeśli nie takie było jego przeznaczenie, do tego posłużył. Francis na wpół przykucnięty, po omacku brnął przed siebie tunelem nadającym się raczej dla szczurów i innych gryzoni, które musiały uznać tę przestrzeń za przytulne domostwo. Korytarz był bardzo stary, zbudowany w innej epoce; zapomniany łuszczył się i rozsypywał, bo jego przydatność była kwestionowana przez wszystkich, oprócz mordercy.

Jak dwaj ślepcy drogę odnajdywali dotykiem, zatrzymując się co kilka kroków, żeby wytężyć słuch. W tunelu było bardzo gorąco i na ich czołach szybko zaperlił się pot. Obaj czuli, że są wytytłani w lepkim brudzie, ale dalej zagłębiali się w korytarz, przeciskając obok przeszkód i trzymając ostrożnie boków kanału grzewczego, starej rury, która kruszyła się przy każdym otarciu.

Francis oddychał krótkimi, urywanymi spazmami. Kurz i starość przesycały powietrze. Czuł w ustach smak pustki. Zastanawiał się, czy z każdym krokiem coraz bardziej się gubił, czy odnajdywał.

Peter szedł tuż za nim, przystając co jakiś czas, żeby wytężyć wzrok i słuch. Przeklinał w duchu ciemność, która spowalniała pościg. Ogarniało go przeczucie, że posuwają się o połowę wolniej, niż powinni. Szeptem poganiał Francisa. W ciemności tunelu wszelkie więzy łączące ich ze światem na górze zostały przecięte. Zostali sami, ścigając ofiarę, niewidzialną i bardzo niebezpieczną. Peter próbował zmusić swój umysł do logicznego myślenia, do dokładności osądu i rozwagi, do przewidywania. Bez skutku. Anioł z pewnością miał jakiś plan, schemat działania. Ale czy jego celem była ucieczka, czy tylko ukrycie się – tego Peter nie umiał odgadnąć. Wiedział tylko, że musi podążać przed siebie i poganiać Francisa, bo czuł okropną obawę, że żadna ścieżka w dżungli, którą szedł, ani żaden płonący budynek, do którego wbiegał, nie były tak niebezpieczne jak ten tunel. Sprawdził, czy pistolet jest odbezpieczony, i mocniej ścisnął kolbę w dłoni.

Potknął się i zaklął, potem zaklął jeszcze raz, kiedy odzyskał równowagę.

Francis również się potknął o jakiś przedmiot i sapnął, wyrzucając ręce do przodu, żeby się czegoś złapać. Pomyślał, że każdy jego krok jest niepewny jak pierwsze kroki dziecka. Ale kiedy podniósł wzrok, nagle zobaczył maleńkie, żółte światełko, oddalone pozornie o całe kilometry. Wiedział, że ciemność i odległość potrafią płatać figle, więc spróbował przyspieszyć kroku, chcąc wyjść już z ciemności tunelu, niezależnie od tego, co to światło oznaczało.

– Jak myślisz? – Usłyszał szept Petera.

– Elektrownia? – odparł cicho. – Inny budynek?

Żaden z nich nie miał pojęcia, dokąd dotarli. Nie wiedzieli nawet, czy szli z Amherst po linii prostej. Byli zdezorientowani, przerażeni, spięci. Peter ściskał broń, bo przynajmniej dla niego była w jakimś stopniu rzeczywista, pewna w niepewnym świecie. Francis nie mógł się odwoływać do niczego tak solidnego.

Szedł przodem w stronę światła. Z każdym ich krokiem rosło, nie w siłę, ale w średnicę, trochę jak niewyraźny świt wstający nad dalekimi wzgórzami, zmagający się z mgłą, chmurami i pozostałościami strasznej burzy. Francis pomyślał, że dążą do światła z taką samą determinacją jak ćma do migoczącego płomienia świecy. Zastanawiał się, czy nie zdziałają tyle samo.

– Idź dalej – poganiał Peter. Powiedział to przede wszystkim po to, żeby usłyszeć własny głos i upewnić się, że klaustrofobiczny, ciasny tunel grzewczy niedługo się skończy.

Francisowi słowa przyjaciela też dodały otuchy, chociaż dobiegły go z ciemności za plecami, bezcielesne, jakby wypowiedział je duch podążający jego śladem.

Obaj przedzierali się do przodu. Słabe żółte światło, które ich przyzywało, zaczęło w końcu nieco rozjaśniać drogę. Francis zawahał się. Dotknął czoła brudną ręką, jakby pomagał sobie zebrać myśli. Znów się potknął, kiedy bezkształtna bryła śmieci przylgnęła mu do nogi. Potem stanął, bo na samym skraju świadomości wyczuł coś straszliwie oczywistego i chciał to uchwycić. Peter lekko go popchnął. Zbliżyli się do otworu w ścianie, z którego wychodził kanał grzewczy. Kiedy wypadli na słabe światło, z radością witając możliwość widzenia, Francis uświadomił sobie, co takiego próbował zrozumieć.

Szli przez długi odcinek tunelu, ale ani razu nie poczuł nieprzyjemnego, lepkiego dotyku pajęczej sieci, rozciągniętej w poprzek ciemności. To mało prawdopodobne, pomyślał. W tunelu musiały mieszkać pająki.

Wtedy zrozumiał, co to oznaczało. Ktoś inny przebywał tę drogę, usuwając pajęczyny.

Uniósł głowę i postąpił do przodu. Stał na skraju następnego magazynu, przypominającego jaskinię. Tak samo jak w Amherst, pojedyncza żarówka, wetknięta w załom przy schodach po drugiej stronie pomieszczenia, zapewniała żałosną aurę światła. Dookoła też piętrzyły się stosy nieużywanych materiałów, porzuconego sprzętu. Przez chwilę Francis zastanawiał się, czy w ogóle dokądś doszli, czy raczej zatoczyli dziwaczne koło, bo wszystko wyglądało niemal identycznie. Odwrócił się i zajrzał w otaczające go cienie; odniósł niepokojące wrażenie, że wszystkie odpady przesunięto, tworząc ścieżkę prowadzącą w głąb pomieszczenia. Peter wyszedł z tunelu, przykucnięty w pozycji strzeleckiej, unosząc pistolet.

– Gdzie jesteśmy? – spytał Francis.

Peter nie zdążył jednak odpowiedzieć, bo w magazynie zapadła nagle całkowita ciemność.

Rozdział 34

Strażak sapnął i cofnął się o krok, jakby ktoś uderzył go w twarz. Jednocześnie wrzasnął na siebie w duchu, żeby teraz uważać, co było niełatwe w nagłej fali nocy, która ich ogarnęła. Obok siebie usłyszał Francisa. Chłopak krzyknął cicho ze strachu i skulił się.

– Mewa! Nie ruszaj się – rozkazał.

Francis bez trudu wykonał polecenie, bo zmroziła go nagła, totalna panika. Po wędrówce w mrokach tunelu poczuł chwilową ulgę na widok słabego światła, a wtedy w jednej chwili znów wszystko zniknęło – i to przeraziło go bardziej niż jakiekolwiek miejsce, w którym był przedtem. Czuł uderzenia serca, ale mówiły mu tylko tyle, że wciąż żyje, a zarazem wszystkie jego głosy wrzeszczały, że znalazł się na skraju śmierci.

– Cicho! – szepnął Peter i ruszył do przodu w smolistą czerń, odciągając kciukiem kurek pistoletu. Wyciągnął lewą rękę i dotknął Francisa w ramię, żeby zarejestrować jego położenie w piwnicy. Przygotowywana do strzału broń szczęknęła przerażająco w ciemności. Peter również znieruchomiał, starając się nie zdradzić żadnym dźwiękiem.

Francis słyszał w głowie krzyk: Chowaj się! Chowaj się! – ale wiedział, że nie ma się gdzie ukryć, nie w tej chwili. Przykucnął, mocno skulony; stopy przyrosły mu do betonowej podłogi, oddech wyrywał się płytkimi, nerwowymi sapnięciami i przy każdym z nich Francis zastanawiał się, czy to aby nie ostatnie. Był ledwie świadomy obecności Petera. Strażak, którego własne zdenerwowanie wzięło górę nad wyszkoleniem, zaryzykował jeszcze jeden krok do przodu. Jego stopa tupnęła cicho o beton. Peter wolno się obrócił, najpierw w prawo, potem w lewo, usiłując ustalić, z której strony nadejdzie atak.

Francis gorączkowo próbował ocenić, co się działo. Nie wątpił, że to anioł zgasił światło i czekał teraz gdzieś w czarnej dziurze, w której ich uwięził. Jedyna różnica polegała na tym, że anioł znał teren, podczas gdy Peter miał tylko sekundę czy dwie, żeby rozejrzeć się po pomieszczeniu, zanim zapadła ciemność. Francis zacisnął dłonie w pięści, potem, jak fala wodospadu, wszystkie jego mięśnie naprężyły się do granic wytrzymałości, wrzeszcząc, żeby się poruszył, ale on nie mógł. Tkwił w miejscu, jakby beton, na którym stali, był mokry, a potem zastygł wokół ich stóp.