Green łyknął ciepłej wody.
– Daleko jeszcze?
Nighthawk wskazał linię drzew.
– Około stu metrów w tamtą stronę jest ścieżka myśliwych, która doprowadzi nas do jeziora.
– Skąd wiesz?
Ben dotknął swego nosa.
– To nic trudnego. Kieruję się zapachem wody. Sam spróbuj.
Green kilka razy wciągnął powietrze i ku swojemu zaskoczeniu poczuł woń gnijącej roślinności i ryb zmieszaną z aromatem sosen. Nighthawk wypił trochę wody i z powrotem wetknął manierkę do plecaka.
– Od tego miejsca musimy zachować wielką ostrożność – uprzedził cicho. – Będziemy się porozumiewali na migi.
Znów ruszyli naprzód. Niemal natychmiast sceneria zaczęła się zmieniać. Drzewa były niższe i cieńsze, ziemia piaszczysta. Pojawiły się gęste zarośla. Musieli przedzierać się przez ciernie, które rozdzierały ubrania.
Przez gałęzie w górze przebijały smugi światła. Nagle zobaczyli błysk wody. Na sygnał Nighthawka padli na ziemię i podkradli się na czworakach do brzegu jeziora.
Do chwiejącego się pomostu był przycumowany stary hydroplan. Nighthawk obejrzał samolot. Nie zauważył uszkodzeń. Zdjął pokrywę silnika i zawołał:
– Josh, zobacz!
Green popatrzył na silnik.
– Wygląda, jakby ktoś walił w niego siekierą.
Przecięte węże i przewody zwisały smętnie, w kilkunastu miejscach widać było ślady uderzeń czymś twardym.
– Dlatego nikt nie mógł stąd przylecieć – powiedział Nighthawk. Wskazał wydeptaną ścieżkę. – To droga do wioski.
Po kilku minutach zbliżyli się do skraju polany. Nighthawk uniósł rękę i przystanęli. Przykucnął i popatrzył bystrym wzrokiem przez zarośla.
– Nikogo tu nie ma – odezwał się w końcu.
– Jesteś pewien?
– Niestety, tak – odrzekł Nighthawk i wyszedł bez obaw na otwartą przestrzeń. Green z wahaniem zrobił to samo.
Na polanie stało w dwóch rzędach kilkanaście domów z drewnianych bali. Większość miała ganki. Przez środek wioski prowadziła bita droga, przypominająca ulice w małych miasteczkach. Na jednym z budynków wisiał szyld sklepu wielobranżowego. Green spodziewał się, że lada chwila ktoś wyjdzie przed drzwi, ale w sklepie i całej wiosce było cicho jak w grobie.
Nighthawk zatrzymał się przed jednym z większych domów.
– To nasz. Mieszkali tu moi rodzice i siostra. – Wszedł do środka. Po kilku minutach pojawił się z powrotem, kręcąc głową. – Nikogo. Ale wszystko jest na swoim miejscu, jakby wyszli tylko na chwilę.
– Zajrzałem w parę innych miejsc – odrzekł Green. – Wszędzie to samo. Ilu ludzi tu mieszkało?
– Około czterdziestu.
– Gdzie mogli się podziać?
Nighthawk podszedł do jeziora. Stał i wsłuchiwał się w cichy plusk fal. Po chwili wskazał drugi brzeg.
– Może tam?
Green zmrużył oczy i popatrzył w tamtym kierunku.
– Skąd to możesz wiedzieć?
– Matka pisała, że działy się tam dziwne rzeczy. Trzeba to sprawdzić.
– Jakie dziwne rzeczy?
– Podobno dzień i noc przylatywały wielkie helikoptery i wyładowywały materiały. Kiedy mężczyźni z wioski poszli to zbadać, przepędzili ich ochroniarze. Potem, pewnego dnia, zjawili się tu faceci z bronią. Rozejrzeli się, nikomu nic nie zrobili, ale matka przypuszczała, że wrócą.
– Nie lepiej zawiadomić władze? Mogliby tam wysłać samolot.
– Nie mamy czasu – odparł Nighthawk. – Jej list jest sprzed dwóch tygodni. Poza tym czuję w powietrzu niebezpieczeństwo i śmierć.
Green wzdrygnął się. Znalazł się na jakimś zadupiu, a jedyny człowiek, który może go stąd wyprowadzić, bredzi jak szaman w kiepskim filmie.
Nighthawk wyczuł zdenerwowanie przyjaciela i uśmiechnął się.
– Bez obaw, nie postradałem zmysłów. Wezwanie glin to dobry pomysł, ale poczułbym się lepiej, gdybyśmy najpierw sami to sprawdzili. Chodź.
Wrócili na wzgórze, które opuścili kilka minut wcześniej. Doszli do nawisu skalnego. Nighthawk odsunął gałęzie zasłaniające otwór. Na stojaku leżało dnem do góry kanu z kory brzozowej. Nighthawk czule przesunął dłonią po lśniącej powierzchni.
– Sam je zrobiłem. Używałem tylko tradycyjnych materiałów i technik.
– Piękne – pochwalił Green. – Takie, jak w filmie Ostatni Mohikanin.
– Lepsze. Pływam nim po całym jeziorze.
Przeciągnęli kanu na plażę i zjedli puszkę wołowiny. Potem odpoczywali w oczekiwaniu na zachód słońca.
Z nadejściem zmroku wrzucili plecaki do łodzi, zepchnęli ją na wodę i zaczęli wiosłować. Zanim zbliżyli się do drugiego brzegu, zapadła noc. Musieli się zatrzymać, gdy kanu uderzyło w coś twardego.
Nighthawk sięgnął w dół. Myślał, że wpadli na skałę.
– To jakaś metalowa klatka. Jak na przynętę. – Przyjrzał się powierzchni jeziora. – Pełno ich tutaj. Czuję zapach ryb. To musi być jakaś wylęgarnia.
Znaleźli wyłom w podwodnej barykadzie i skierowali łódź w stronę lądu. W metalowych klatkach coś się ruszało i pluskało, jakby na potwierdzenie teorii Nighthawka o wylęgarni ryb. Przybili do krańca pływającego pomostu, oświetlonego na wysokości kostek przyćmionymi lampami, które widzieli z wody. Przy odgałęzieniach nabrzeża zobaczyli kilka skuterów wodnych i motorówek. Dalej stał duży katamaran z przenośnikiem taśmowym między kadłubami. Nighthawk domyślił się, że jest używany do obsługi wylęgarni.
– Mam pomysł – powiedział Green.
Wyjął kluczyki zapłonowe z motorówek i skuterów i wrzucił do jeziora. Wpłynęli między łodzie i przykryli kanu pożyczonym brezentem.
Od nabrzeża biegła w głąb lądu asfaltowa alejka. Nighthawk i Green woleli jednak iść między drzewami. Po kilku minutach zobaczyli szeroki pas zrytej ziemi. Wyglądał tak, jakby przez las przejechał buldożer. Ruszyli wzdłuż niego i dotarli do ciężarówek i roboczych maszyn ustawionych w równych rzędach za wielkim magazynem. Wyjrzeli zza rogu budynku. Otwartą przestrzeń wykarczowaną w lesie oświetlały ustawione w krąg halogenowe reflektory. Spychacze niwelowały teren, wielkie maszyny do budowy dróg kładły nawierzchnię. Ekipy robotników z łopatami wygładzały gorący asfalt, żeby mogły go wyrównać walce drogowe.
– Co dalej, profesorze? – zapytał Nighthawk.
– Ile zostało czasu do świtu?
– Około pięciu godzin. Dobrze byłoby wrócić na jezioro przed wschodem słońca.
Green usiadł i oparł się plecami o drzewo.
– Do tego czasu popatrzymy sobie, co się tu dzieje. Będę czuwał pierwszy.
Krótko po pomocy zmienił go Ben. Green wyciągnął się na ziemi i zamknął oczy. Wykarczowany teren niemal opustoszał. Przechadzało się tam tylko kilku uzbrojonych mężczyzn. Nighthawk zamrugał powiekami i klepnął Greena w ramię.
– Josh…
Green usiadł i spojrzał na plac.
– Co za cholera?
Za polaną, gdzie przedtem były tylko drzewa, stała teraz ogromna budowla w kształcie kopuły. Pojawiła się jakby za sprawą magii. Żarzyła się niebieskawobiałym blaskiem.
– Co to jest? – szepnął Ben. – i skąd się wzięło?
– Mnie nie pytaj – odparł Green.
– Może to hotel?
– Wątpię – odrzekł Green. – Zamieszkałbyś w czymś takim?
– Wychowałem się w drewnianej chacie. Dla mnie każdy większy budynek to hotel.
– Nic nie ujmując twoim rodzinnym stronom, wyobrażasz sobie tutaj tłumy wędkarzy i myśliwych? Takie coś pasuje do Las Vegas.
– Raczej do bieguna północnego. Przypomina monstrualne igloo. Green musiał przyznać, że budowla ma kształt eskimoskich domków, które widział w “National Geographic”. Ale najwyraźniej zrobiono ją z półprzeźroczystego plastiku, zamiast z ubitego śniegu. U podstawy kopuły widać było wielkie wrota hangarowe, wychodzące na budowany plac. Znów coś zaczęło się dziać. Na placu ponownie zapanował ruch. Ekipa budowlana wróciła w towarzystwie większej liczby ochroniarzy, którzy zerkali na niebo. Wkrótce w górze rozległ się odgłos silników. W powietrzu ukazał się gigantyczny obiekt, który przesłonił gwiazdy.
– Spójrz na kopułę – odezwał się Nighthawk.
Na szczycie budowli pojawiła się pionowa linia. Rozszerzyła się do szczeliny, potem górna połowa kopuły rozłożyła się niczym cząstki obranej pomarańczy i całkowicie się otworzyła. Blask z wnętrza budowli oświetlił srebrzyste poszycie obiektu w kształcie torpedy, który wolno ustawił się dokładnie nad wielkim otworem.