Изменить стиль страницы

Rozdział VII. Po chwili

– Bardzo mi przykro, lady Blakeney – rzekł twardy, suchy głos tuż przy niej – że tak smutno skończyły się twoje odwiedziny, ale musisz przyznać, że naszej winy w tym nie było.

Odwróciła głowę ze wstrętem na widok tego kata. Gdy usłyszała po raz wtóry zamykające się za nią ciężkie dębowe drzwi, miała wrażenie, że wrzucono ją żywcem do trumny i że grudki ziemi zasypywały jej piersi, przygniatając serce.

Czy po raz ostatni widziała człowieka, którego kochała i uwielbiała z każdym dniem więcej? Czy rzeczywiście niosła w fałdach swego szala ostatnią wolę umierającego?

Odruchowo poszła za Chauvelinem. Z odległej wieży kościelnej zegar wydzwonił dziesiątą. Zdawało jej się, że niemożliwe, by minęło dopiero pół godziny od chwili, gdy przestąpiła próg tego ponurego budynku. Miała wrażenie, że wieki przeszły nad jej głową i że była już starą kobietą.

Jakby we mgle rozpoznawała szczupłą postać Chauvelina, idącego przed nią miarowym krokiem z rękoma splecionymi na plecach i głową odrzuconą triumfalnie w tył. Przy drzwiach separatki, gdzie zmuszono ją do upokarzającej rewizji, stała posługaczka, oczekująca jej obojętnie. W ręku trzymała zwitek stalowych drutów, sztylet i sakiewkę. Wyciągnęła je ku Małgorzacie.

– Oto twoja własność, obywatelko – rzekła.

Wysypała zawartość sakiewki, a przeliczywszy pieniądze, chciała oddać całą sumę Małgorzacie, ale ona wcisnęła jedną sztukę złota w spracowaną dłoń.

– Zatrzymaj, obywatelko, ten mały datek dla siebie, na intencję nie tylko moją, ale za wszystkie biedne kobiety, które przychodzą tutaj pełne nadziei, a odchodzą z sercem przepełnionym rozpaczą.

Kobieta zwróciła na nią swe porcelanowo niebieskie oczy i w milczeniu schowała sztukę złota, mamrocząc słowa podzięki.

Tymczasem Chauvelin szedł naprzód, nie zatrzymując się. Małgorzata, rzuciwszy okiem na koniec wąskiego korytarza, zobaczyła jego piaskowe ubranie w świetle jednej z wiszących lamp.

Już miała go dopędzić, gdy coś zamajaczyło przy niej w ciemnościach. Posługaczka zamknęła drzwi separatki i kilku żołnierzy znikło na zakręcie korytarza. Była zupełnie sama, a że nie było światła w miejscu, gdzie stała, przestraszyły ją przyśpieszone kroki i czyjś oddech tuż przy niej.

– Kto tam? – zawołała.

Coś głośniej jeszcze zaszeleściło. Ktoś przemykał się wzdłuż ścian, stąpając ostrożnie po kamiennej posadzce. Poza tym wszystko pogrążone było w milczeniu. Wytężyła oczy i w świetle lampy, którą owa postać mijała, zobaczyła wysmukłego człowieka w ciemnym ubraniu. Szedł śpiesznie, jak gdyby go ścigano, oglądając się za siebie. Był to jej brat Armand.

W pierwszej chwili chciała go zawołać, ale powstrzymała się. Percy zapewnił ją, że nie potrzebowała obawiać się o Armanda. Jeżeli był wolny, dlaczego przemykał się po ciemnych korytarzach tego ohydnego Pałacu Sprawiedliwości?

Dlaczego się ukrywał, jak to wynikało z jego zachowania?

Małgorzata postanowiła przestrzec brata, że idąc tym korytarzem, natknie się na Chauvelina i wpadnie w jego sidła.

Nie wątpiąc, że pozna jej głos, powróciła do drzwi separatki za którymi znikła posługaczka, i zawołała głośno:

– Dobranoc, obywatelko.

Ale Armand nie zatrzymał się, przeciwnie, raczej przyśpieszył kroku.

Pobiegła naprzód, aby zawrócić Armanda z drogi, zanim będzie za późno, zanim znajdzie się oko w oko z ich najzaciętszym wrogiem.

Ale gdy doszła zadyszana do z zakrętu korytarza, natknęła się na Chauvelina, czekającego na nią spokojnie. Nie mogła rozróżnić jego twarzy, ostrych rysów i okrutnych ust, ale uczuła na sobie jego zimne stalowe oczy. Biedna kobieta nie była w stanie ukryć swego strachu o brata. Czy zapadł się pod ziemię? Drzwi na prawo były jedynym wyjściem z korytarza i prowadziły do loży dozorcy, a potem na podwórze. Czy Chauvelin spał z otwartymi oczami, czekając na nią, skoro Armand zdołał przejść koło niego niepostrzeżony aż do drzwi, prowadzących do wolności?

Małgorzata spojrzała na Chauvelina osłupiałym wzrokiem, ale on uśmiechnął się złośliwie i rzekł ceremonialnie:

– Czy mogę ci jeszcze czymś służyć, obywatelko? Oto najbliższa droga; sir Andrew czeka już z pewnością na ciebie.

Małgorzata nie śmiała ani odpowiedzieć, ani stawiać dalszych pytań, zwróciła się prosto ku wyjściu. Chauvelin wyprzedził ją. Ale zanim drzwi otworzył, zwrócił się do niej jeszcze raz:

– Mam nadzieję, że jesteś zadowolona z odwiedzin, lady Blakeney. O której godzinie chcesz swą wizytę powtórzyć?

– Jutro – rzekła nieprzytomnie, gdyż wciąż jeszcze myśl jej była zajęta dziwnym postępowaniem Armanda i jego ucieczką.

– Pragniesz z pewnością odwiedzić raz jeszcze sir Percy'ego, czyż nie? Chciałbym i ja odwiedzać go od czasu do czasu, ale on nie dba o moje towarzystwo. Mój kolega, obywatel H~eron, przychodzi do niego cztery razy na dobę. Przed każdą zmianą warty przetrząsa więzienie, aby się przekonać, czy żaden zdrajca nie wśliznął się między żołnierzy. Zna dokładnie wszystkich swych ludzi; tę inspekcję przeprowadza co parę godzin.

Mój przyjaciel H~eron jest uosobieniem wytrwałości. Rozkazuj, lady Blakeney, a ja poproszę H~erona, by ułatwił ci nowe widzenie się z więźniem.

Małgorzata słuchała tylko jednym uchem długiej przemowy Chauvelina. Przeżywała w pamięci bolesne, ale i upajające chwile, spędzone z mężem, przy czym dręczył ją niepokój o Armanda. Ale choć nie wiedziała dokładnie, co mówił Chauvelin, usłyszała wyraźnie ostatnie zdanie.

Pragnęła namiętnie nowego spotkania z mężem. Myśl zobaczenia Percy'ego następnego dnia koiła jakby balsamem jej zbolałe serce i przepełniała ją nadzieją; ale podczas gdy cała jej istota rwała się ku nęcącej obietnicy nieprzyjaciela, oczom jej ukazywało się widmo bladej twarzy wzniesionej ponad tłumem głów, a w uszach dźwięczał ostatni krzyk nadludzkiego poświęcenia wielkiego idealisty:

– Pamiętaj!

Wypełni przede wszystkim obietnicę, którą mu uczyniła i za jego przykładem nieść będzie odważnie brzemię nałożone na jej barki. Nawet za cenę najwyższego szczęścia nie spocznie więcej w jego ramionach.

Pomimo cierpienia i niepokoju, gorszego od samej śmierci, nie zapomniała o paczce listów ukrytej na piersi. Lękała się, by nie wzbudzić podejrzenia Chauvelina, odmawiając wręcz ofiarowanej jej sposobności odwiedzenia więźnia nazajutrz. Mógł nakazać nową rewizję, a wtedy odebrano by jej cenne listy. Dlatego też rzekła:

– Dziękuję ci obywatelu, za twe względy dla mnie, ale zrozumiesz chyba, że dzisiejsze odwiedziny były dla mnie bardzo przykre. Nie mogę ci w tej chwili powiedzieć, czy jutro będę w stanie je powtórzyć.

– Jak chcesz – odparł twardo – ale proszę cię, zapamiętaj jedną rzecz…

Urwał i bystry wzrok utkwił w Małgorzacie, usiłując wyczytać najskrytsze jej myśli.

– O czym mam pamiętać, obywatelu?

– Że od ciebie zależy zakończenie obecnej sytuacji.

– W jaki sposób?

– Mogłabyś namówić przyjaciół sir Percy'ego, by nie pozostawiali towarzysza w tak ciężkim położeniu i położyli kres jego cierpieniom.

– Zapewne przez oddanie w wasze ręce delfina? – spytała zimno.

– Otóż właśnie.

– I ty masz nadzieję, że widząc okrucieństwa, których się dopuszczacie względem mego męża, stanę się zdrajczynią i tchórzem wobec jego towarzyszy i niego samego?

– Ależ, lady Blakeney, okrucieństwa już nie od nas pochodzą, gdyż sir Percy jest w twoich rękach i rękach swych towarzyszy. Chciałbym sam położyć kres tej nieznośnej sytuacji, a ty i twoi przyjaciele jesteście sami powodem zbliżającej się katastrofy.

Krzyknęła z oburzenia. Dyplomata z zimną krwią starał się podkopać jej panowanie nad sobą.

Nie śmiała nic więcej dodać i nie ufając samej sobie, zawróciła śpiesznie ku wyjściu.

Chauvelin wzruszył ramionami z politowaniem, otworzył przed nią drzwi, i skłoniwszy się ceremonialnie, mruknął kilka słów pożegnania.