Po lewej stronie wznosiły się arkady, zamknięte od strony podwórza ciężką kratą. Przez kraty St. Just ujrzał parę kobiet, siedzących i chodzących po podwórzu. Pewien człowiek tłumaczył towarzyszowi, że były to kobiety, które dzisiaj jeszcze miały stanąć przed trybunałem, i serce zadrżało w Armandzie ze strachu na myśl, że może Janka znajduje się między nimi.
Przysunął się do samej kraty, stanął tuż obok żołnierza, który dobrodusznym ruchem ustąpił mu miejsca koło siebie, i zaczął pilnie śledzić znajdujące się na podwórzu osoby. Z początku nie mógł odróżnić jednej kobiety od drugiej z powodu gęstych krat i ruchu, panującego wśród tłumu nieszczęśliwych istot, które jak widma przesuwały się bez szelestu po bruku podwórza w ciężkim, mglistym powietrzu. Ale z czasem, oczy jego przyćmione łzami, przyzwyczaiły się do szarego światła. Rozróżnił poszczególne grupy: kobiety siedziały pod kolumnami arkad, niektóre czytały, inne szyły drżącymi rękami lub naprawiały ubogą podartą suknię, jeszcze inne rozmawiały z ożywieniem, a dalej kilkoro dzieci śmiało się wesoło, bawiąc się w chowanego pomiędzy kolumnami.
A wśród tej całej gromady niewidzialna śmierć przechadzała się poważnie z kosą w ręku…
Armand wypatrywał oczy, ale nie zobaczył ukochanej. Promyk nadziei zaczął rozjaśniać ponurą jego rozpacz.
Żołnierz, stojący przy nim, żartował z jego ciekawości.
– Czy wybrana twego serca znajduje się tutaj, obywatelu? – spytał. – Zdawałoby się, iż pożerasz je oczyma.
Armand, w swym prostym ubraniu, przybrudzonym węglem, z uczernioną twarzą, nie wyglądał na to, by mógł mieć coś wspólnego z arystokratami. Żołnierz spoglądał na niego rozbawiony, a widząc jego gorejące oczy, dodał z grubym żartem:
– Czy zgadłem, obywatelu? może jest pomiędzy tą czeredą?
– Nie wiem, gdzie ona jest – odparł Armand mimo woli.
– A więc czemu jej nie szukasz? – spytał żołnierz.
Człowiek mówił uprzejmie. Armand, pożerany pragnieniem dowiedzenia się czegoś, przybrał postawą wiejskiego zakochanego smarkacza.
– Chciałbym jej szukać, ale nie wiem gdzie. Moja wybrana opuściła dom; niektórzy mówią, że zdradziła mnie, ale myślę raczej, że ją zaaresztowano.
– W takim razie, ty niezdaro – rzekł żołnierz ze śmiechem – idź prosto do La Tournelle. Czy wiesz, gdzie to jest?
Armand wiedział doskonale, ale pomyślał, iż bezpieczniej będzie udawać, że nie wie.
– Idź prosto przed siebie, pierwszy korytarz na lewo – tłumaczył żołnierz, wskazując palcem. – Znajdziesz naprzeciwko drzwi, prowadzące do La Tournelle. Spytaj dozorcy o listę uwięzionych kobiet. Każdy wolny obywatel republiki ma prawo przeglądać rejestry więzienne. Jest to nowy dekret. Ale jeżeli nie wsuniesz pół liwra w rękę dozorcy – dodał, zniżając głos – nie dobierzesz się tak łatwo do listy.
– Pół liwra! – zawołał młodzieniec, usiłując grać swą rolę do końca – nie jestem w stanie wydać pół liwra na taką rzecz!
– Może parę sous wystarczy; i to dobre w tych ciężkich czasach!
Armand zrozumiał przymówkę, i widząc, że ludzie zwrócili się w inną stronę, wcisnął parę miedziaków do ręki uczynnego żołnierza.
Znał doskonale drogę do La Tournelle i byłby przebył co tchu odległość, dzielącą go od loży odźwiernego, ale zmuszając się do ostrożności, szedł wolno przez długi korytarz i wzdłuż podwórza, gdzie znajdowało się więzienie dla mężczyzn. W końcu skręcił na lewo i stanął przed wąską drewnianą lożą, gdzie sekretarz rejestrów więziennych siedział do dyspozycji wolnych obywateli. Ale ku rozpaczy Armanda miejsce było puste, okienko loży zasunięte.
Zwrócił się do pierwszej lepszej straży, aby się dowiedzieć, o której godzinie sekretarz powróci; żołnierze wzruszyli ramionami i nie dali żadnej odpowiedzi.
Po kilkunastu bezowocnych próbach, Armand dowiedział się w końcu od poczciwego mieszczucha, obznajmionego z rozkładem czynności w Pałacu Sprawiedliwości, że rejestry więzienne w całym Paryżu oddawano do użytku publiczności jedynie między szóstą a siódmą wieczorem.
Musiał zatem czekać i następną godzinę spędził przy kracie podwórza więziennego. Od czasu do czasu miał wrażenie, że z odległego końca słyszy głos, który dźwięczał mu w uszach od owego pamiętnego wieczora, gdy lekkie kroki Janki pierwszy raz weszły na drogę jego życia. Wytężył oczy, aby ujrzeć, skąd przychodził głos, ale środek podwórza był wysadzony krzewami, które zasłaniały mu widok. W końcu, gnany jak potępieniec, wybiegł na ulicę. Powietrze było łagodne i wilgotne. Mżyło przez cały dzień i drogi zamieniły się w błotniste jeziora.
Ale Armand nie zważał na to; błąkał się bez celu, nie czując ani zimna, ani zmęczenia. Przed szóstą stał już na Quai de L'Horloge, pod wielką wieżą Pałacu Sprawiedliwości, oczekując godziny, mającej położyć kres jego dręczącym oczekiwaniom.
Bez wahania znalazł drogę do de La Tournelle i zastał okienko nareszcie otwarte.
Choć Armand przyszedł o wiele za wcześnie, wielu ludzi czekało już wkoło okienka.
Dwóch żołnierzy utrzymywało porządek, zmuszając czekających, by stali w ogonku według kolei, jak przy kasie teatralnej. Ta grupa ludzi dziwny przedstawiała widok: jedni mieli na sobie proste ubrania, inni łachmany; były kobiety z czarnymi szalami, zarzuconymi na ramiona, niektóre przytykały chustki do zapłakanej twarzy. Wszyscy milczeli, pogrążeni w myślach, pokornie słuchając rozkazów brutalnych żołnierzy.
Wreszcie przyszedł sekretarz rejestrów i oddał fatalne książki do dyspozycji tych, którzy utracili ukochanego ojca, brata lub żonę i przyszli przeglądać te bezlitosne stronice. Z wnętrza loży sekretarz robił wszystkie możliwe trudności przy oddawaniu listy. Pytał o świadectwo lub pozwolenie władz, bezczelność jego nie miała granic. Armand widział, jak płynęły wciąż miedziaki z rąk petentów do kieszeni urzędnika. Ciemno było zupełnie w korytarzu, gdzie długi szereg oczekujących wzrastał z każdą chwilą, tylko przy okienku zapalono dla publiczności kapiącą świecę. Nadeszła wreszcie kolej na Armanda; serce biło mu tak gwałtownie, że nie mógł wymówić słowa. Wyciągnął sztukę srebra, bez ogródek wetknął sekretarzowi i sięgnął po listę kobiet.
Sekretarz schował pieniądze z tępą obojętnością i spojrzał na Armanda spod wielkich okularów w kościanej oprawie z wyrazem sytego jastrzębia, patrzącego na bezbronnego ptaka. Widocznie bawiły go trzęsące się ręce Armanda i niezgrabny sposób, z jakim posługiwał się książką i świecą.
– Jaka data? – spytał ostro.
– Jaka data? – powtórzył Armand nieśmiało.
– Którego dnia i o której godzinie aresztowano ją? – wrzasnął człowiek, zbliżając sępi nos do twarzy Armanda. Widocznie srebro poskutkowało i chciał dopomóc wiejskiemu niedołędze.
– W piątek wieczór – szepnął St. Just.
Ręce sekretarza odpowiadały w zupełności całej jego powierzchowności; były długie i zakrzywione jak szpony jastrzębia.
St. Just przypatrywał mu się, jak obracał śpiesznie kartki książki i brudnym palcem przebiegał kolumnę nazwisk.
– Jeżeli jest tutaj, to musi znajdować się na liście;
Rząd nazwisk skakał w dzikim tańcu przed oczyma Armanda, pot zalewał mu czoło, a urywany oddech rozpierał piersi.
Czy rzeczywiście zobaczył nazwisko Janki w książce, czy też może rozgorączkowany umysł stawiał mu przed oczyma błędne widziadła, tego nie wiedział, ale nagle zamajaczyły krwawe litery:
582. Belhomme, Ludwika, 60 lat. Uwolniona – a niżej:
583. Lange, Joanna, 20 lat, aktorka. Square du Roule Nr 5. Posądzona o ukrywanie zdrajców i szpiegów. Przeniesiona do Temple, cela 29.
Nie widział nic więcej, gdyż miał wrażenie, że zarzucono mu na oczy krwawą zasłonę, a tysiąc szponów rozrywa mu gardło i serce.
– Umykaj stąd! Na mnie kolej! Czy będziesz tu spał całą noc?
Ostry głos przemówił te słowa, brutalne ręce odepchnęły go na bok i wyrwały świecę z rąk. Potknął się o płytę kamienną na nierównej posadzce i byłby upadł, ale ktoś podtrzymał go i wyprowadził na świeże powietrze.