– W czasie tortur, wiem – dodał de Batz spokojnie, wyciągając nad ogniem ospowate ręce. – Używacie teraz tortur w sądzie, prawda, przyjacielu? Ty z twoim poplecznikiem prokuratorem zaprowadziliście wszystko, co tylko piekło wymyślić może.
– Co ci do tego? – rzekł H~eron szorstko.
– Ależ nic a nic, naturalnie! Chciałem ci nawet zaofiarować trzy tysiące pięćset liwrów z obietnicą, że więcej nie będę się już zajmował tym, co się dzieje w murach więzienia.
– Trzy tysiące pięćset liwrów! – zawołał H~eron z takim zdumieniem, że nawet jego oczy straciły błysk okrucieństw, przybierając wyraz najwyższej chciwości.
– Dwa małe zera, dodane do trzydziestu pięciu, który otrzymałbyś za moją głowę – rzekł de Batz, i jakby od niechcenia ręka jego wsunęła się do kieszeni płaszcza. – Nie mieszaj się do moich spraw przez trzy tygodnie, a pieniądze będą twoje.
Zapadło milczenie. Przez wąskie, zakratowane okno srebrzyste promienie księżyca walczyły z żółtym światłem lampy oliwnej, oświecając bladą twarz agenta komitetu, w którego duszy toczyła się walka między okrucieństwem a chciwością.
– A więc, czy załatwimy interes? – spytał w końcu de Batz, swym miodowym głosem, na wpół wyciągając kuszący zwój papierków. – Daj mi tylko zwykłe pokwitowanie, a pieniądze będą twoje.
H~eron mruknął zawistnie:
– To niebezpieczna zabawka, mówię ci. Pokwitowanie wpadnie w niepowołane ręce i znajdą się ni stąd ni zowąd pod gilotyną.
– Pokwitowanie może wpaść jedynie w ręce sprzymierzonych – odparł Gaskończyk – bo nawet jeżeli mnie zaaresztują, to i w tym wypadku dostanie się do rąk agenta komitetu, któremu na imię H~eron. Musisz ryzykować, przyjacielu – przecież i ja czynię to samo.
H~eron wahał się jeszcze przez chwilę. De Batz śledził go spode łba. Niejednego już z tych patriotów wypróbował w ten sposób i zawsze austriackie pieniądze przeważały na szali.
Monarchistyczny konspirator nie lubił narażać własnej osoby, ale tu pewien był wyniku. Patrzył na H~erona, uśmiechając się z zadowoleniem.
– Dobrze – rzekł w końcu główny agent. – Wezmę pieniądze, ale pod jednym warunkiem.
– A tym jest?…
– Że nie będziesz się wtrącał do małego Kapeta.
– Do delfina?
– Wszystko mi jedno, jak go nazywasz – odparł H~eron, zbliżając się do de Batza i patrząc na niego z góry z nietajoną nienawiścią. – Nazwij, jak chcesz tę małą żmiję, ale pozostaw ją w spokoju.
– To znaczy, że chcecie go po prostu zabić… A w jaki sposób mam temu zapobiec?
– Ty i twoi sprzymierzeńcy wciąż spiskujecie, aby go wykraść. To się nie uda. Mówię wam, że się to nie uda. Gdyby ten dzieciak znikł z więzienia, byłbym człowiekiem straconym. Robespierre mówił mi to nieraz. Dlatego też zostaw go, nie wtrącaj się do niego, bo inaczej nie ruszę palcem dla ciebie, a w dodatku postaram się, żeby raz z tobą skończyć.
Wyglądał tak drapieżnie, że mimo wolli samolubny spiskowiec wzdrygnął się pod wpływem nieprzezwyciężonego strachu. Odwrócił wzrok od piorunującego spojrzenia H~erona, podobnego w tej chwili do hieny, której chcą wydrzeć zdobycz z pazurów. Wpatrzył się w ogień w głębokim zamyśleniu. Słyszał ciężkie kroki przeciwnika i widział jego cień, rysujący się na pustych ścianach izby. Nagle uczuł, że ktoś chwyta go za ramię. Zerwał się z miejsca ze zdławionym krzykiem lęku, na który H~eron odpowiedział wybuchem śmiechu. Agent komitetu uradowany był widocznym strachem przyjaciela. Nic go nie cieszyło więcej, niż wzbudzanie przerażenia w otoczeniu.
– Muszę iść na zwykłą nocną inspekcję – rzekł – chodź ze mną, obywatelu de Batz.
Ponura wesołość odmalowała się na jego twarzy, gdy wymawiał te słowa, brzmiące raczej jak rozkaz. A gdy de Batz wahał się, skinął na niego raz jeszcze i wyszedł na korytarz z latarnią w ręku. Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i zadzwonił nimi niecierpliwie, przywołując w ten sposób towarzysza.
– Chodź, obywatelu – rzekł szorstko – chcę pokazać ci jedyny skarb w tym domu, którego wasze przeklęte palce nigdy nie dotkną.
De Batz machinalnie wstał. Usiłował pohamować strach, który nim owładnął, powtarzając sobie w duchu, że nie ma powodu do lęku. H~eron nigdy nie ośmieli się targnąć na niego. Chciwość szpiega była najlepszym zabezpieczeniem dla człowieka, który rozporządzał milionami, a H~eron wiedział doskonale, że mógł zrobić ze spiskowca niewyczerpane źródło dochodów.
Trzy tygodnie przeminą prędko, i znów nadarzy się sposobność zysku, póki de Batz żywy i wolny. H~eron czekał przy drzwiach. De Batz zastanawiał się, ile nędzy i okrucieństwa odkryje mu ta nowa inspekcja. Ostatecznym wysiłkiem opanował nerwy, włożył płaszcz na ramiona i wyszedł za H~eronem.
Rozdział VII. „Najcenniejsze życie
w Europie”
I znów prowadzono go przez długie korytarze olbrzymiego gmachu. I znów z wąskich zakratowanych okien dochodziły go rozdzierające jęki, zdradzające tajemnicę groźnych murów. H~eron szedł przodem tak szybko, że de Batz zaledwie mógł dotrzymać mu kroku.
Znał on dobrze rozkład starego więzienia. Mało ludzi w Paryżu było tak dokładnie poinformowanych o tajnych przejściach i całej sieci cel i korytarzy, zbadanych przez de Batza po niestrudzonych wysiłkach. On sam mógł zaprowadzić H~erona do drzwi wieży, gdzie więziono małego delfina, ale niestety, nie posiadał do niej kluczy.
Postawiono straże przy każdej bramie i w końcu każdego korytarza. Na wielkim podwórzu, przepełnionym w porze obiadowej więźniami, snuli się żołnierze, choć w tej chwili nie było na nim skazańców. Kilku z nich przechadzało się tam i z powrotem z bagnetem na ramieniu, inni siedzieli na ziemi, paląc fajki lub grając w karty, lecz znać było, że pilnie czuwają.
Poznawano wszędzie po drodze H~erona i choć w tych dniach równości nikt nie prezentował broni, każdy żołnierz na posterunku cofał się na jego widok albo otwierał drzwi przed wszechpotężnym agentem komitetu. De Batz nie posiadał skutecznych środków, aby się dostać do męczeńskiego małego króla. Obaj mężczyźni szli jeden za drugim w milczeniu. Gaskończyk zwracał baczną uwagę na wszystko, co widział: na drzwi bramy, posterunku, jednym słowem na wszystko, co mogło być przeszkodą lub pomocą w jego wielkim przedsięwzięciu. W końcu znalazł się powtórnie przy bramie wejściowej, gdzie mieściła się loża odźwiernego.
Tu napotkał niezliczoną ilość żołnierzy. Dwóch stało na straży przy okienku, inni rzędem przy ścianie. H~eron zapukał kluczami do drzwi odźwiernego; gdy nie otworzono mu natychmiast, popchnął je nogą.
– Gdzie dozorca? – spytał gniewnie.
Z rogu małej izby doszła go mrukliwa odpowiedź:
– Poszedł do łóżka.
Człowiek, który poprzednio zaprowadził e Batza do drzwi H~erona, powstał z wolna. Drzemał sobie widocznie w kącie i obudził się na dźwięk ostrego głosu agenta komitetu. Trzymał w jednej ręce but, a w drugiej szczotkę.
– Weź tę latarnię – rzekł H~eron – i chodź ze mną. Czemu jeszcze tu siedzisz? – dodał po chwili.
– Obywatelowi odźwiernemu nie spodobał się mój sposób czyszczenia butów – mamrotał człowiek, spluwając ze złością na ziemię. – Wybredny! Przeklęte miejsce… dwadzieścia cel sprzątać i buty czyścić lada dozorcy i odźwiernemu. Zapytuję, czy to odpowiednie zajęcie dla prawego, wolno urodzonego patrioty?
– Jeżeli jesteś niezadowolony, obywatelu Dupont – odrzekł zimno H~eron – możesz odejść, kiedy chcesz. Pełno jest innych, którzy czekają na to miejsce.
– Dziewiętnaście godzin na dzień i dziewiętnaście sous zapłaty… czternaście dni pracowałem w tym areszcie…
Mruczał coś w dalszym ciągu, ale H~eron, nie zwracając już więcej uwagi na niego, odezwał się do grupy żołnierzy, stojących w pobliżu:
– Naprzód, kapralu, weź ze sobą czterech ludzi, idziemy do wieży.
Mała garstka ruszyła z miejsca. Przodem szedł człowiek z latarnią, ów przewodnik de Batza ze zgiętym krzyżem i kabłąkowatymi kolanami, potem kapral z dwoma żołnierzami, H~eron z de Batzem, a w końcu straż.