– Nie chcę zostawiać go tutaj samego.
– Altheo, to już nie nasz kapitan, lecz tylko jego ciało. Twój ojciec odszedł, “Vivacia” natomiast ciągle jest z nami. Chodź. Wiesz, że musisz to zrobić. Zrób to dobrze. – Pochylił się, przysuwając usta do jej ucha. – Głowa do góry, dziewczyno. Załoga patrzy.
Althea podniosła się niechętnie, kiedy padły te słowa. Spojrzała jeszcze raz na zapadniętą twarz ojca i próbowała po raz ostatni spojrzeć mu w oczy. Ale wzrok Ephrona Vestrita utkwiony był gdzieś, w nieskończoności. Wyprostowała ramiona i podniosła głowę. No cóż, trzeba zatem spełnić ten obowiązek.
Brashen podał jej ramię, jak gdyby prowadził dziewczynę na Bal w Mieście Wolnego Handlu. Bez zastanowienia położyła lekko rękę na jego przedramieniu, tak jak ją nauczono, i pozwoliła mu się poprowadzić na dziób statku. Zdecydowany krok młodego marynarza podziałał na nią uspokajająco. Kiedy zbliżyli się do zebranych, niemal podskoczyła, słysząc niskie gniewne wykrzykiwania Kyle'a, który denerwował się na Wintrowa.
– To proste, chłopcze. Widzisz dziurę. Trzeba wsadzić do niej kołek i zacisnąć zaczep. To wszystko. Przytrzymam cię. Na pewno nie wpadniesz do wody, nie musisz się tego bać.
Odpowiedział mu chłopięcy głos, nieco zbyt piskliwy i cichy, lecz wcale nie słaby.
– Ojcze, nie powiedziałem, że nie potrafię tego zrobić, ale że nie mogę. Wydaje mi się, że nie mam do tego prawa, nie byłoby to właściwe zajęcie dla sługi Sa. – Pod koniec wypowiedzi głos mu zadrżał i Althea zrozumiała, jak trudno chłopcu zachować zimną krew.
– Do diabła, zrobisz, co każę – warknął Kyle. Althea widziała, jak szwagier podnosi rękę w znany jej sposób. Groźba ciosu.
– Och, Kyle'u, nie! – wykrztusiła Keffria.
Althea w dwóch krokach podskoczyła do przodu, rozdzielając Kyle'a i jego syna.
– Żadnemu z was nie wolno się tak zachowywać w dniu śmierci mojego ojca. Nie możecie też w ten sposób traktować “Vivacii”. Z kołkiem czy bez, budzi się do życia. Chcecie ją ożywiać kłótliwymi głosami i niezgodą?
Odpowiedź Kyle'a zdradziła jego całkowitą niewiedzę na temat natury żywostatków.
– Ożywię ją jakkolwiek – odparł – byle skutecznie.
Dziewczyna odetchnęła głęboko, aby opanować gniew. Nagle usłyszała wypowiadane szeptem pełne respektu słowa Brashena:
– Och, popatrzcie na nią!
Wszystkie oczy zwróciły się na galion. Z pokładu dziobowego Althea nie widziała dokładnie twarzy “Vivacii”, dostrzegła jednakże, że z czarodrzewowej rzeźby odpada farba. Loki zalśniły drapieżnie pod łuszczącą się pozłotą, a wypolerowane piaskiem ciało zarumieniło się różowo. Jedwabiste, delikatne słoje czarodrzewu nadal były widoczne i zawsze takie pozostaną, ponieważ drewno nigdy nie jest tak miękkie i ustępliwe jak ludzkie ciało, jednakże w figurze dziobowej wyraźnie zaczynało pulsować życie. Althea uświadomiła sobie, że cały statek unosi się lekko na spokojnych falach i nagle poczuła się jak matka po raz pierwszy wyczuwająca ruchy dziecka w swoim łonie.
– Daj mi kołek – usłyszała swój cichy głos. – Ożywię “Vivacię”.
– Dlaczego? – spytał podejrzliwie Kyle, ale wtedy wtrąciła się Ronica:
– Daj jej kołek, Kyle'u – poleciła mu spokojnie. – Althea obudzi żywostatek z czystej miłości do niego.
Później dziewczyna przypomni sobie słowa matki i zapłonie w niej nienawiść, gorąca jak rozgrzane do białości żelazo. Ronica odebrała więc córce żaglowiec, chociaż świetnie znała jej uczucia względem niego. W tej chwili jednak dziewczyna wiedziała tylko jedno – bolało ją, gdy patrzyła na “Vivacię” schwytaną między martwe drewno i życie, tak niewygodnie zawieszoną w próżni. Na twarzy Kyle'a, podającego jej kołek, dostrzegła nieufność. Cóż takiego sobie myślał? Że Althea wyrzuci kołek za burtę? Wzięła od niego kawałek drewna i opuściła się z bukszprytu, aby sięgnąć do galionu. Czuła, że za chwilę straci równowagę, mimo to jeszcze kilka centymetrów wyciągnęła się do przodu. Huśtała się niebezpiecznie, zwłaszcza że ruchy utrudniała jej spódnica. Niestety, nadal nie mogła dosięgnąć.
– Brashenie – zawołała. Nie była to prośba ani rozkaz. Althea nawet nie spojrzała na marynarza, czekając, aż podejdzie i obejmie ją w talii tuż nad biodrami.
Trzymając mocno, mężczyzna opuścił ją na odpowiednią wysokość, by mogła dotknąć ręką włosów “Vivacii”. Pod palcami Althei z loku odpadła farba. Włosy galionu były dziwne w dotyku. Ustępowały pod jej dłonią, ale stanowiły raczej jedną całość niż układ wielu pasm. Dziewczyna doświadczyła momentu niepewności, potem poczuła, że zna “Vivacię” tak dobrze jak nigdy przedtem. Czuła jej ciepło, chociaż wiedziała, że nie dotyka żywej skóry. Było to specyficzne ciepło; z pewnością nie przypominało gorąca w żołądku, jakiego można doświadczyć po wypiciu whisky. Płynęło natomiast wraz z jej krwią i tlenem w żyłach.
– Altheo? – Głos Brashena był spięty.
Dziewczyna otrząsnęła się z zadumy i zastanowiła, jak długo już tak wisi. Była dziwnie rozmarzona. Zdała sobie sprawę, że przed chwilą powierzyła całe swoje ciało mięśniom Brashena. Nadal miała w rękach kółek. Westchnęła i uświadomiła sobie, że krew napłynęła jej do głowy. Jedną ręką odsunęła zaczep na bok, drugą łatwo wsunęła kołek w otwór. Kiedy uwolniła zaczep, kołek zniknął, jak gdyby nigdy nie istniał; ponownie stał się integralną częścią figury dziobowej.
– Co tam tak długo trwa? – zapytał ostro Kyle.
– Skończyłam – wysapała Althea. Wątpiła, czy ktoś poza Brashenem ją słyszy.
Kiedy jednak młody marynarz chwycił mocniej dziewczynę i zaczął wciągać na pokład, nagle odwróciła się w jej stronę “Vivacia”. Sięgnęła w górę i jej silne dłonie uściskały ręce Althei, a zielone oczy uważnie się w nią wpatrywały.
– Miałam bardzo dziwny sen – odezwał się galion ujmującym głosem. Potem uśmiechnął się figlarnym i wesołym uśmiechem. – Bardzo ci dziękuję, że mnie obudziłaś.
– Cała przyjemność po mojej stronie – wydyszała Althea. – Och, jesteś znacznie piękniejsza, niż sobie wyobrażałam.
– Dziękuję – odparł statek z charakterystyczną dla dzieci powagą i naturalnością. Puścił ręce Althei i zaczął oczyszczać plamki farby ze swoich włosów i skóry, jak gdyby strząsał opadłe liście. Brashen nagle wciągnął dziewczynę na pokład i bezceremonialnie postawił ją na nogi. Był bardzo czerwony na twarzy, a do Althei dotarły słowa Kyle'a. Szwagier przemawiał cichym, zjadliwym głosem.
– …Opuść ten pokład na zawsze, Treli. Natychmiast.
– W porządku. Odchodzę. – Brashen przyjął swoją dymisję, nie kryjąc pogardy. – Powodzenia, Altheo.
Zachowywał się jak wychodzący z przyjęcia gość. Potem odwrócił się i uroczyście pożegnał matkę dziewczyny. Jego spokój wytrącił Ronikę z równowagi, ponieważ poruszyła wprawdzie ustami, lecz nie zdołała wypowiedzieć słów pożegnania.
Brashen odwrócił się i przemierzył lekkim krokiem pokład, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Zanim Althea doszła do siebie, Kyle napadł na nią.
– A ty co, straciłaś rozum? Jak możesz pozwalać, by dotykał cię w taki sposób?
Dziewczyna mocno zacisnęła powieki, potem szeroko otworzyła oczy.
– W jaki sposób? – spytała oszołomiona. Pochyliła się nad relingiem, aby spojrzeć w dół, na “Vivacię”. Galion obrócił się i uśmiechnął do niej. To był uśmieszek osoby nie całkiem obudzonej w cudowny letni poranek. Althea uśmiechnęła się do niej smętnie.
– Bardzo dobrze wiesz, o czym mówię! Obmacywał cię. Nie dość, że wyglądasz jak brudny kocmołuch, musisz jeszcze pozwalać byle marynarzowi, by trzymał cię do góry nogami…
– Musiałam włożyć kołek. Tylko dzięki Brashenowi mogłam dosięgnąć. – Odwróciła wzrok od pokrytej z gniewu czerwonymi cętkami twarzy Kyle'a i spojrzała na matkę oraz siostrę. – Statek został ożywiony – oświadczyła spokojnym, a zarazem uroczystym tonem. – Żywostatek “Vivacia” obudził się.
A mój ojciec nie żyje. Nie wypowiedziała tych słów głośno, ale na wspomnienie tragedii poczuła ucisk w sercu. Sądziła, że pojęła już to, co się stało, a jednak ilekroć powracało wspomnienie, ból uderzał z coraz większą mocą.