Изменить стиль страницы

Roncey zadzwonił ponownie tuż po wyjściu teściowej.

– Co, do diabła, mają znaczyć te… bzdury w gazecie?! – spytał. – Oczywiście, że mój koń wystartuje. Jak pan śmie… jak pan śmie insynuować, że dzieje się coś podejrzanego?

Elżbieta miała rację, była siódma wieczór, a on wciąż się zacinał. Musiałem go długo uspokajać, żeby wreszcie przyznał, że nigdzie w artykule nie poddawałem w wątpliwość jego dobrych, uczciwych i prawych zamiarów.

– Sęk w tym, panie Roncey, że tak jak napisałem w artykule, wywierano już kiedyś nacisk na niektórych właścicieli, zmuszając ich do wycofania koni. To może się zdarzyć nawet panu. Ja tylko dostarczyłem graczom kilku słusznych powodów, dla których będzie mądrzej, jeżeli wstrzymają się z postawieniem pieniędzy na wielkich wyścigach, aż do ich rozpoczęcia pozostanie pół godziny. Lepsza niska wypłata, niż strata pieniędzy przez szwindel.

– Czytałem artykuł – burknął. – Kilka razy. I nikt, niech mi pan wierzy, nikt mnie nie będzie naciskał.

– Oby tak było – odparłem.

Zastanawiałem się, czy jego niechęć do starszych synów rozciąga się na młodszych, czy zaryzykowałby ich bezpieczeństwo i szczęście za cenę udziału Tomcia Palucha w Pucharze Latarnika. Może tak. Upór stanowił tak nieodłączną cechę jego charakteru jak żyła żelazna przebiegająca przez granit.

Kiedy ochłonął na tyle, że prawie odzyskał rozsądek, poprosiłem go, żeby zechciał mi powiedzieć, jak zdobył numer mojego telefonu.

– Jeżeli chce pan wiedzieć, to cholernie się napociłem. Co za bzdury z tymi zastrzeżonymi numerami. W informacji z miejsca mi odmówili, chociaż powiedziałem, że to pilne. Moim zdaniem, to głupota, ale nie zrezygnowałem. Jak chce pan wiedzieć, to podał mi go pański kolega z gazety, Derrick Clark.

– Ach tak – powiedziałem zrezygnowany, myśląc, że to niepodobne do Derry’ego tak łatwo burzyć moje fortyfikacje.

– Dziękuję. Czy dotarł do pana fotoreporter z „Lakmusa”?

– Był tu w piątek. Mam nadzieję, że nie napisał pan nic w artykule dla „Lakmusa”… Znów zaczął w nim wzbierać gniew.

– Nie – zaprzeczyłem stanowczo. – Nic z tych rzeczy.

– Kiedy będę się mógł o tym przekonać? – spytał podejrzliwie.

– Ten numer „Lakmusa” wyjdzie we wtorek przed Pucharem Latarnika.

– Zażądam od redaktora jaskółki numeru. Już jutro! Będę się domagał zobaczenia tego, co pan napisał.

– Proszę bardzo – zgodziłem się, z radością przerzucając odpowiedzialność za przesłanie egzemplarza na Shankertona.

Odłożył słuchawkę, nadal nie całkiem udobruchany. Wykręciłem numer Derry’ego, żeby na niego z kolei przelać całą złość.

– Roncey?! – spytał z oburzeniem. – Jasne, że nie dawałem twojego numeru Ronceyowi. – W tle głośno ćwiczyła sobie płuca jego maleńka córeczka. – Co mówisz?

– Pytam, komu więc go dałeś?

– Wujowi twojej żony.

– Moja żona nie ma żadnego wuja.

– O cholera! Podał się za wuja twojej żony, powiedział, że ciotka miała atak i chce cię o tym zawiadomić, ale zgubił numer.

– Przebiegły, kłamliwy drań – powiedziałem z przekonaniem. – I to on oskarża mnie o przekręcanie faktów!

– Przepraszam cię, Ty.

– Trudno, stało się. Tylko następnym razem skontaktuj się wpierw ze mną, hm? Tak jak się umawialiśmy.

– Tak. Oczywiście. Przepraszam.

– Przy okazji, jak zdobył twój numer?

– W przeciwieństwie do twojego, jest w książce telefonicznej. Przyznaję się do błędu.

Odłożyłem słuchawkę na specjalne widełki przy głowie Elżbiety i przeniosłem się na fotel. Resztę wieczoru spędziliśmy tradycyjnie oglądając obrazki w „okienku”. Całe szczęście, że Elżbiecie nigdy się to nie nudziło, choć często narzekała na przerwy w ciągu dnia pomiędzy programami dla dzieci. Czemu nie wypełniają ich czymś dla przykutych do łóżka dorosłych, mawiała.

Później zaparzyłem kawy, zrobiłem masaż parowy i inne zabiegi, wypełniając wszystkie obowiązki na pozór z niezmąconym spokojem, ale myślami będąc gdzie indziej, jak aktor grający po raz tysięczny w tym samym przedstawieniu.

W poniedziałek rano zaniosłem artykuł do redakcji „Lakmusa” i zostawiłem go w portierni, jak Pan Bóg przykazał, w terminie.

Potem złapałem pociąg na wyścigi w Leicester, przyznając się przed sobą, że chociaż formalnie rzecz biorąc jest to mój dzień wolny od pracy, to nie chcę siedzieć w domu.

Poza tym wygrany na loterii koń Huntersonów, Egocentryk, miał startować w biegu dla rozgrzewki przed Pucharem Latarnika, co dało mi wspaniały pretekst do podróży.

Niewiele brakowało, a z powodu uporczywego zamglenia odwołano by zawody, bo widać było tylko dwa ostatnie płoty. Egocentryk ukończył bieg jako czwarty nie mając w piersiach dość tchu, żeby zadąć w gwizdek, i dżokej oświadczył trenerowi, że ta bezużyteczna chabeta rozpierniczyła trzy płoty po drugiej stronie toru i nie nadaje się do niczego. Trener nie dał mu wiary i do Pucharu Latarnika zaangażował innego dżokeja. Taki to już był pechowy dzień.

Rzadki charakterystyczny tłumek mieszkańców środkowej Anglii, w sukiennych czapkach i nasuniętych na uszy szalikach, zaśmiecił teren wyścigów kuponami totka, gazetami i zjadł parę cetnarów węgorzy w galarecie z małych papierowych kubków. Wraz z kolegą ze „Spórting Life’u” udałem się do baru, gdzie usłyszałem cztery różne, mniej lub bardziej powątpiewające, opinie na temat mojego artykułu o wycofanych koniach. Nieszczególny dzień. Jeden z tych, które się szybko zapomina.

Za to podróż powrotna dostarczyła mi niezapomnianych wrażeń. Będę ją pamiętał do końca życia.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Dzięki temu, że wyszedłem przed ostatnią gonitwą, udało mi się zająć w podstawionym i pustym jeszcze pociągu miejsce w przedziale dla niepalących, przy oknie i przodem do kierunku jazdy. Nastawiłem ogrzewanie na maksimum, i rozłożyłem gazetę, żeby zobaczyć, co upichcił felietonista Lornetka w ostatnim wydaniu.

„Tomcio Paluch pobiegnie, tak mówi trener. Ale czy stawiając na niego możecie się czuć bezpieczni?”, napisał.

Ubawiony, przeczytałem artykuł do końca. Ściągnął ode mnie lwią część argumentacji i poprzerabiał ją. Co za uprzejmość. Plagiat to najszczersza forma pochlebstwa.

Zamknięte drzwi na korytarz odsunęły się i do przedziału wtranżoliło się czterech bukmacherów, przytupując dla rozgrzewki i obgadując jakiegoś pechowego gościa, który przegrał spór o kupon totka.

– Powiedziałem mu, żeby spadał, że kogo on chce zrobić w konia. Może nie są z nas aniołki, ale nie jesteśmy frajerami, za jakich nas bierze.

Wszyscy mieli granatowe płaszcze, które po jakimś czasie zdjęli i rzucili na półki bagażowe. Dwóch z nich podzieliło się dużą wałówką składającą się z ciężko strawnych, sądząc na oko, kanapek, a pozostali dwaj zapalili papierosy. Wszyscy czterej mieli około czterdziestki i byli, jak wykazywała to ich wymowa, londyńskimi Żydami. Omówili z kolei przejazd taksówką do stacji, wyrażając się w sposób nie licujący z szabasem.

– Dobry wieczór – powiedzieli do mnie, jakby dopiero teraz mnie zauważyli, a jeden z nich wskazał papierosem napis „dla niepalących” nad oknem i spytał: – Zgoda, kolego?

Skinąłem głową, nie patrząc na nich. Rozkołysany pociąg toczył się na południe, zamglony dzień przeszedł w mglistą noc i pięć par powiek nasunęło się gładko na tyleż par oczu.

Drzwi na korytarz otwarły się z trzaskiem. Odemknąłem niechętnie jedno oko, spodziewając się ujrzeć konduktora. Przejście wypełniało sobą dwóch mężczyzn, nie wyglądających bynajmniej na osoby urzędowe. Ich widok podziałał na moich towarzyszy podróży piorunująco – pootwierali usta prostując się jakby kij połknęli. Wyższy z przybyszów sięgnął ręką i spuścił wewnętrzne zasłonki na oknach przedziału wychodzących na korytarz. Potem obrzucił czterech bukmacherów wymownym, pogardliwym spojrzeniem, skinieniem głowy wskazał korytarz i powiedział z prostotą:

– Won!

Nadal nie łączyłem tego wszystkiego ze swoją osobą, nawet wtedy, kiedy czwórka bukmacherów potulnie zdjęła granatowe płaszcze z półek i wymaszerowała rzędem na korytarz. Dopiero gdy wyższy wyciągnął egzemplarz „Famy” i wskazał mój artykuł, poczułem w krzyżu delikatne mrowienie.