– Ty! Można wiedzieć, co sprowadza do nas konkurencję?
– Bert Checkov – odparłem krótko.
Porozmawialiśmy o nim przez chwilę. Zastępca kierownika coś przede mną ukrywał. Zdradzały go niewyraźne miny, zawisające w powietrzu gesty, nieskutecznie tuszowane zakłopotanie. Mówił, że jest wstrząśnięty, zdruzgotany, strasznie przygnębiony śmiercią Berta. Mówił, że wszystkim będzie go brak, jego brak odczuje gazeta, że jego śmierć to dla wszystkich wielka strata. Kłamał jak z nut.
Nie dociekałem dlaczego. Spytałem ostrożnie, czy mógłbym zajrzeć do książki wycinków Berta, bo bardzo chciałbym przypomnieć sobie kilka jego artykułów.
Zastępca kierownika działu sportowego odparł uprzejmie, że nie mam się czego uczyć od Berta Checkova, a na dobrą sprawę od nikogo, ale zajrzeć, oczywiście, mogę, i zajął się znów swoją robotą. Przejrzałem półki z aktami stojące z boku pod ścianą i w końcu znalazłem trzy bruliony z papieru pakowego z wklejonymi wycinkami artykułów Berta.
Wyjąłem maszynę z walizeczki i odstawiłem ją na nie rzucającą się w oczy półkę. Trzy bruliony z wycinkami trafiły do walizeczki, chociaż musiałem ją ścisnąć, żeby się zamknęła, po czym, nie zatrzymywany przez nikogo, wyszedłem z budynku z przemyconym towarem.
Jan Łukasz i Derry wybałuszyli oczy na bruliony z wycinkami.
– Do licha! Jak je stamtąd wyniosłeś? I do czego są ci potrzebne? – spytał Derry.
– Derry będzie mógł teraz przystąpić do udowodnienia, że Bert zawsze typował w dużych gonitwach nie startujące konie.
– Zwariowałeś – powiedział z niedowierzaniem Jan Łukasz.
– Nie – zaprzeczyłem z ubolewaniem. – Jeżeli mam rację, to „Fama” jest o krok od odkrycia skandalu w rodzaju tych, na jakich żerujemy. Nakład naszej gazety eksploduje. A wszystko dzięki działowi sportowemu.
Zainteresowanie Jana Łukasza skoczyło raptownie od zera do maksimum.
– No, to nie trać czasu, Derry. Jak Ty mówi, że jest w tym skandal, to tak musi być.
Derry popatrzył na mnie z ukosa.
– Nasz pies od trufli znów chwycił trop, co? – spytał.
Zdjął nogi z biurka i z rezygnacją zabrał się do porównywania przepowiedni Berta z tym, co się zdarzyło naprawdę. Wyciągał coraz to nowe programy, roczniki i kalendarze wyścigów, a sporządzana przez niego lista stopniowo się wydłużała.
– Gotowe – oznajmił wreszcie. – Proszę bardzo, tak jak mówiłem. Te bruliony obejmują ostatnie trzy lata. Jeszcze półtora roku temu typował konie, które później wystartowały lub nie wystartowały, mniej więcej w tych samych proporcjach co reszta z nas, biednych patałachów. A potem zaczął nagle na potęgę typować konie, które w dniu wyścigu nie stawały na starcie. I zawsze w dużych gonitwach, na które przyjmuje się przedterminowe zakłady. – Na jego twarzy malowało się zaskoczenie. – Jest dla mnie jasne, że nie może to być zwykły przypadek. Ale nie widzę w tym sensu.
– Ty? – zagadnął mnie Jan Łukasz.
– Ktoś tym manipulował – odparłem, wzruszając ramionami.
– Nie Bert – powiedział tonem, który zdradzał, że odrzuca taką ewentualność.
– Odniosę te bruliony, zanim spostrzegą, że ich nie ma – powiedziałem pakując je z powrotem do walizeczki.
– Ty! – wykrzyknął z irytacją Jan Łukasz.
– Powiem ci więcej, jak wrócę – odparłem.
W redakcji Berta nikt mnie nie zdemaskował. Odstawiłem bruliony na miejsce, odzyskałem swoją maszynę i podziękowałem zastępcy szefa działu sportowego za uprzejmość.
– Jeszcze tu jesteś? Myślałem, że wyszedłeś – powiedział i skinął mi przyjaźnie ręką. – Zawsze do usług.
– No i co – odezwał się zaczepnie Jan Łukasz, kiedy wróciłem do „Famy”. – Nie uwierzę, że Bert Checkov brał udział w jakichś kantach.
– Zaprzedał duszę – powiedziałem prosto z mostu. – Zrobił to, co mi odradzał.
– Bzdury.
– Sprzedał swoją rubrykę. Pisał co mu kazano.
– Nie Bert. Przecież to był dziennikarz i to ze starej gwardii.
Przyjrzałem się jego szczupłej twarzy. Zacięła się w wojowniczym uporze. Był nieugięty w lojalności wobec dawnego przyjaciela.
– No dobrze – powiedziałem wolno – a więc pisał, bo go do tego zmuszano.
Napięcie Mortona znacznie opadło i przestawiło się na inny tor. Nie przyłożyłby ręki do obnażania skandalu, za który ponosił odpowiedzialność stary przyjaciel, ale gotów był pójść na całość, żeby ujawnić taki, którego tamten padł ofiarą.
– Spryciuszek – mruknął pod nosem Derry.
– Kto go zmuszał? – spytał Jan Łukasz.
– Tego nie wiem. Przynajmniej na razie. Może uda się go znaleźć.
– Ale dlaczego?
– Na to już o wiele łatwiej odpowiedzieć. Ktoś przyjmował zakłady długoterminowe na pewniaka. Do Berta należało… Zmuszano go, żeby namawiał graczy do wyłożenia pieniędzy.
Obaj rozważali to, co powiedziałem. Zacząłem od początku, wyjaśniając im to dokładniej.
– Powiedzmy, że jakiś łajdak przejmuje totalizator. To jest możliwe, sami wiecie.
Derry uśmiechnął się szelmowsko.
– Powiedzmy, że jakiś łajdak wpada na byczy pomysł, jak zarobić na lewo, ale na pewniaka, a przy tym niewielkim nakładem wysiłku. Działa tylko podczas wielkich gonitw, na które przyjmowane są zakłady długoterminowe, bo żeby ryzyko mu się opłaciło, potrzebuje co najmniej trzech tygodni na zgarnięcie forsy. Wybiera odpowiedniego konia i zmusza Berta do wychwalania go pod niebiosa. Rozumiecie? Tak więc gracze wykładają pieniądze, a nasz łajdak przechwytuje wszystko, co do pensa. Nie potrzebuje zabezpieczenia na wypadek strat. Wie, że do tego nie dojdzie. Wie, że nie będzie żadnych wypłat za tego konia. Wie, że zostanie on skreślony z listy startowej przy lub po wpłaceniu za niego bezzwrotnej opłaty za start na cztery dni przed gonitwą. Piękny szwindel.
– A skąd on to wie? – spytał Derry po chwili milczenia.
– No właśnie – powiedziałem, wzruszając ramionami.
– Jeszcze jedna zagadka, którą musimy rozwikłać.
– Nie wierzę – oświadczył z powątpiewaniem Jan Łukasz.
– Wymyśliliście to wszystko tylko dlatego, że Bert typował konie, które później nie startowały.
Sceptycznym okiem Derry popatrzył na sporządzony przez siebie spis.
– Za dużo było tych nie startujących. Naprawdę – powiedział.
– Tak – potwierdziłem.
– Ale to przecież niemożliwe, żebyś wysnuł wszystkie te domysły wyłącznie na podstawie tego, co ci powiedziałem, zwykłego, rzuconego od niechcenia zdania…
– Rzeczywiście – przyznałem. – Było naturalnie coś więcej. Coś, co powiedział mi sam Bert w zeszły piątek, kiedy odprowadzałem go do redakcji. Chciał mi udzielić rady.
– Racja – powiedział Derry. – Ale nie powiedział jakiej.
– Powiedział. Właśnie, że powiedział. Z wielką powagą poradził mi, żebym nie zaprzedał duszy. Nie zaprzedał swojej rubryki.
– Nie może być – odezwał się Jan Łukasz. -
– Powiedział tak: „Najpierw cię kupują, a później szantażują”.
– Nie może być – powtórzył odruchowo Jan Łukasz.
– Był bardzo pijany. Gorzej niż zwykle. Powiedział, że rada, której mi udziela, to jego słynne ostatnie słowa. Wjechał windą na górę, przeszedł przez swój pokój, napił się whisky z piersiówki i zaraz potem wypadł przez okno.
Jan Łukasz przytknął piegowate palce do cienkich warg, a kiedy przemówił, jego głos, cichy i chrapliwy, wyrażał sprzeciw.
– Nie może być… Boże Święty!
Po wyjściu z redakcji wsiadłem do furgonetki i pojechałem do stajni wyścigowej w hrabstwie Berkshire, żeby przeprowadzić wywiad z dziewczyną, która doglądała najsłynniejszego konia zgłoszonego do Pucharu Latarnika.
Zygzak, startujący w wyścigach z przeszkodami, cieszył się ogromną sławą i popularnością, a jego imię, powszechnie znane, niezawodnie trafiało do nagłówków gazet, jednakże lada dzień można się było spodziewać, że jego blask zblednie, bowiem pierwszego stycznia kończył jedenaście lat. Przewidywałem, że Puchar Latarnika będzie ostatnim występem starego mistrza, którego szarżujące młode konie wkrótce wyeliminują z torów. Do momentu kiedy Bert z taką emfazą podkreślił znaczące różnice wagi, Zygzak nawet z narzuconym mu obciążeniem osiemdziesięciu i pół kilograma był bezsprzecznym faworytem w długoterminowych zakładach.