Изменить стиль страницы

Więc rozeszli my się, a mnie się czkało brrr-l-hep? od tej zimnej koli, co ją wydoiłem. Brzytew do grdyk miałem pod ręką na wypadek, jakby kumple Billyboya czekali koło bloku, albo w ogóle która bądź z innych band, jaczejek czy gangów, co i raz bywało w borbie. Ja pożywałem na chacie ze starzykami, było to żyliszcze w Bloku Municypalnym 18A, między Kingsley Avenue i Wilsonsway. Do głównego wejścia dotarłem bez kłopotu, chociaż jak podchodziłem, to w rynsztoku walał się jeden malczyk i wył, i jęczał, cały bardzo fajnie pokrajany w razrez, a pod latarniami też widne były gdzieniegdzie smugi krwi jak rozpiska, o braciszkowie moi, z ubawu tej nocy. Uświadczyłem też zaraz przy 18A rzucone truski jakiejś dziobki! widocznie zdarte z niej nasiliło w gorącej chwili, o braciszkowie moi! No i do środka. W holu na ścianach fajno stare malowidło w stylu municypalnym, same dobrze rozwinięte mużyki i psiczki, w powadze i godności trudu przy warsztacie i maszynie, bez jednej nitki ciuchów na tych swoich odliczno mięśniatych cielskach. Ale oczywiście malczyki pożywające w 18A, jak się było spodziewać, upiększyli i na dobawkę ukrasili ten wielki malunek padchadziaszczym kulkowcem i mazakiem, dopisując im kudły i stojące chojaki, i świńskie teksty w balonikach wyłażących tym gołoguzym (to znaczy nagim) członiom i rzeżuchom z dostojnych ust. Poszedłem do liftu, ale nawet nie nużno było naciskać elektro knopki. żeby sprawdzić, czy to działa, czy nie, bo widać tej nocy ktoś tak horror szoł tutaj łomotnął, aż metalowe drzwi się zupełnie wgięly, rzeczywiście była to nielicha krzepa, więc przyszło mi się człapać pieszkom dziesięć pięter pod górę. Kląłem i sapałem wdrapując się, umęczony gorzej na cielsku niż na mózgłowiu. Wprost niewynosimo chciało mi się w ten wieczór muzyki, może mnie ta dziulka pod Krową tak ruszyła. Chciałem się nią tak jakby nażreć do syta, zanim ostemplują mi paszport, o braciszkowie, na granicy największego kimona i podniosą ten pasiasty szlaban, żeby mnie tam przepuścić.

Odkluczyłem drzwi numer 10-8 własnym kluczykiem i w środku nasze mini żyliszcze pokazało się cichutkie, ojczyk i macica znajdowali się w krainie snu, a na stole maty mi położyła niemnożki przekąs, ot, parę kusoczków gąbczastej puszkowiny z jednym czy drugim buterbrotem i stakanczyk zimnego starego mleka. Ho ho ho, stare mleczko, a w nim ani żylet, ani syntemesku, ani drenkromu. Teraz to już najniewinniejsze mleko, braciszkowie, zawsze wyda mi się takie okrutnie złe. Jednak piłem to i żarłem aż charcząc, bardziej głodny niż mi się z początku zdawało, wziąłem też owocowego paja ze spiżarni, odrywałem z niego całe grudy i pchałem sobie w to żarłoczne usto. Później umyłem zęby i pocmokawszy, aby sobie oczyścić stare japsko chlipadłem (czyli jęzorem), udałem się do swojego pokoiku (czyli komnatki), ozwłócząc się po drodze z ciuchów. Tu było moje wyrko i tereo, pychota mojego życia, i moja szafa z płytami, i flagi i proporczyki na ścianach jak pamiątki mego żywota w poprawczakach od jedenastego roku życia, braciszkowie moi, wszystkie aż świecące się i z wypukłą nazwą albo numerem: Południe 4. Szkoła Poprawcza Metro Sekcja Niebieskich. Chłopaki z Alpha.

Małe głośniki mojego stereo były rozmieszczone po całym pokoju, na suficie, ścianach, podłodze, tak że wyciągnięty na łóżku i słuchając muzyki byłem jakby otoczony i splątany w sieciach orkiestry. Więc tej nocy leżał mi przede wszystkim nowy koncert skrzypcowy tego Amerykańca, Geoffreya Plautusa, który wykonuje Odysseus Choerilos z orkiestni filharmonii w Macon, Georgia, więc wysmyknąłem go z miejsca, gdzie był troskliwie rozpołożony, wkluczylem na stereo i czekam.

No i — bracia — zaczęło się. Och, niebo w uszach, niebo i błogość. Leżałem całkiem nagi do sufitu, z grabami pod głową na poduszce, oczy mając zamknięte, usto rozdziawione z rozkoszy, zasłuchany w zalew krasiwych dźwięków. Och, co za ucieleśnione wspanialstwo i przewspaniałość. Puzony mi pod łóżkiem kruszyły czerwone złoto, a za moją głową trąbki trojako srebromieniące się, a tam u drzwi kotły toczą mi się po kiszkach i znów znikły chrupnięte jak grom z cukru. Och, kakoj cud wsiech cudów. A potem ten ptak niby z najwątlej uprzędzionych metali nieba, albo jak srebrzyste wino płynące w kosmolocie, ciążenie już czepucha i tyle, skrzypce solo wzbiły się ponad inne smyczki, a te inne struny jak jedwabna klatka wokół mojego łóżka. Potem flet i obój wkręciły się, jak robaki jak gdyby platynowe, w gęste ciągnące się toffi złota i srebra. Tak błogo mi byto, braciszkowie. Ojczyk i maciocha w swojej sypialni obok nauczyli się już nie stukać w ścianę o ten, jak oni to nazywali, hałas. Przyuczyłem ich. Teraz wolą pigułki na sen. Może już je zażyli, wiedząc, jaka to dla mnie radość ta nocna muzyka. Tak słuchając jej z zaciśniętymi głazami, żeby zamknąć w nich tę błogość lepszą niż jaki bądź God czy Gospod po syntemesku, zwidywałem takie lube widoki. W tych przywidzeniach mużyki i psiochy, młodzi i wapniaki, walali się po ziemi skrzycząc o litość, a ja rechotałem całą gębą i wkręcałem im w ryła swój but. I te psiczki obdzierane i krzyczące, przyparte do muru, a ja nic tylko zapycham w nie jak maczugą i rzeczywiście, kiedy ta muzyka, a było to całe w jednej części, wspięła się na sam szczyt swojej najwyższej wieży, to ja, leżąc na łóżku z zaciśniętymi gałami i z łapami pod baszką, pękłem i zbryzgałem się wrzeszcząc aaaaaaach z tej rozkoszy. I tak doślizgała się ta przewoschodno krasiwa muzyka do swego żarzącego się końca.

Później kazałem sobie fajnego Mozarta, Jowiszową, i znów były nowe widoki innych mord, żeby je rozkwaszać i miażdżyć, a potem sobie przydumałem, że ma być jeszcze jedna płyta, zanim przekroczę granicę, i chciałem coś starychowskiego a mocnego, i bardzo zwartego, więc puściłem J. S. Bacha Koncert brandenburski na same średnie i niskie smyczki. I słuchając go z jeszcze inną rozkoszą niż przedtem, zobaczyłem apiać ten tytuł na bumadze, z którą uskuteczniłem razrez tej nocy, już jakby dawno temu, w tej daczy, co ją nazwali DOMCIU. Było w nim coś o mechanicznej pomarańczy. Słuchając J. S. Bacha zacząłem lepiej niż dotąd kapować, co to znaczy, no i przydumało mi się, chłonąc brązową wspaniałość tego starożytnego niemieckiego mistrza, że warto było im obojgu dać jeszcze gorszy łomot i rozdziargać ich na strzępy po ich własnej posadzce.

4

Na zawtra obudziłem się o ósmej zero zero, braciszkowie moi, a że wciąż czułem się zrypany i wymięty i skuty i spluty, i patrzalki mi się normalnie kleiły od tego śpiku, to pomyślałem, że nie pójdę dzisiaj do szkoły. Podumałem, że łuczsze pobarłożę sobie jeszcze ciut w łóżku, tak z czasik albo dwa, potem się ładnie i nie śpiesząc ubiorę, może się nawet popluskam w kąpiółce, zrobię tosta i posłucham co w radio albo żurnał poczytam, sam na samo gwałt i adzinoko. A dopiero na polanczu, jak mi się będzie chciało, to może wdepnę do starej rzygoły i popatrzę, co się kitlasi w tym przybytku nikudysznej do niczewo nie sposobnej nauki, o braciszkowie moi. Słyszałem, jak mój tatata zrzędzi i tłucze się i wreszcie wybywa do tej farbiarni, gdzie pracolił, i zaraz maciocha zawołała, ale teraz już tak po nastojaszczy z szacunkiem, jak zacząłem róść duży i krzepki:

— Już po ósmej, synu. Żebyś się znów nie spóźnił.

To ja odkrzyknąłem: — Baszka mnie ciut pobolewa. Jak nie będziesz mi jej zawracać, to spróbuję się przespać i na popołudnie będę git. — Usłyszałem jej tak jakby wzdych i rzekła:

— To zostawię ci śniadanie w piecyku, synu. Bo muszę już iść. — I faktycznie było to prawo dla wsiech, kto nie rybionek, nie z rybionkiem i nie chory, że musi iść i rabotać. Moja mać pracoliła w jednym Gosmarkecie, jak to nazywali, ładując na półki zupę i fasolę w puszkach i tym podobny szajs. Więc usłyszałem jak wstawia brzdęk talerz do gazowego piecyka, a potem włożyła buty, wzięła kapotę zza drzwi i apiać wzdychnęła, i powiedziała: — To ja wychodzę, synku. — Ale ja udawałem, że jestem abratno w kraju snów i naisto zaraz mi się fajnie zakimało i miałem taki dziwny i jakby całkiem nastojaszczy drzym, w którym przyśnił mi się mój drug Georgie. W tym przywidzeniu on zrobił się jakby dużo starszy i uch jaki twardziel i ostrzak, i bałakał o dyscyplinie i posłuszeństwie, i jak wszystkie malczyki pod jego rządami mają skakać i już, i raz, i salutować jak w wojsku, a ja stałem w szeregu jak wszyscy mówiąc: ta jes! s! i: nie! s! a potem uwidzialem wyraźnie, że Georgie ma te gwiazdki na pleczach i jest normalnie generał. A potem wezwał starego Jołopa z batem, a Jołop był dużo starszy i siwy i nie dostawało mu paru zębów, co było widać, kiedy się dał w rechot na mój widok, a potem mój drug Georgie rzekł, pokazując na mnie: — Ten mudak ma na ciuchach sam fekał i brud!