Изменить стиль страницы

— Chyba wiem, kim jesteś — powiedział. — A jeżeli tak i się nie mylę, to trafiłeś, przyjacielu, w sam raz gdzie trzeba. Czy nie twoje zdjęcie było dziś rano w gazetach? Czy nieszczęsna ofiara tej okrutnej nowej techniki to właśnie ty? Bo jeżeli tak, w takim razie zesłała cię tu Opatrzność. Najpierw torturowany w więzieniu, potem wyrzucony z niego, aby dalej mogła cię torturować policja. Szczerze ci współczuję, mój biedny biedny chłopcze. — Ani słowa nie zdołałem wtrącić, braciszkowie, chociaż japsko miałem rozpachnięte i gotowe odpowiadać na jego pytania. — Nie ty pierwszy się tu pojawiasz w takim stanie — wyjaśnił. — Policja lubi przywlekać ofiary swe na okrainy tej wsi. Ale to naprawdę opatrznościowe, że ty, będący też ofiarą innego rodzaju, tu się znalazłeś. A może słyszałeś o mnie?

Musiałem bardzo uważać, bracia. Odrzekłem: — Słyszałem coś o Mechanicznej pomarańczy. Nie czytałem jej, ale słyszałem.

— Ooo — powiedział i ryj mu pojaśniał jak słońce w ognistej chwale poranka. — Teraz mi opowiedz o sobie.

— Niedużo jest do powiedzenia — odrzekłem pokornie — szanowny panie. Zdarzył się taki chłopięcy i głupi wybryk. Moi tak zwani przyjaciele namówili mnie, a raczej zmusili, żebym się włamał do domu jednej starej psiochy, to znaczy damy. Nic złego nie miałem na myśli. Niestety ona tak w kość dała swemu poczciwemu, staremu sercu, starając się mnie wyrzucić, chociaż i tak byłem gotów wyjść po dobrej woli, że umarła. Więc oskarżono mnie o spowodowanie jej śmierci. No i wsadzono, proszę pana, do więzienia.

— No no no, mów dalej.

— A potem wybrał mnie ten Minister Spraw Niewdzięcznych czy też Wewnętrznych, aby wypróbować na mnie tę nową sztuczkę, tak zwaną technikę Ludovycka.

— Opowiedz mi o tym — zakrzyknął, nachylając się do mnie pożądliwie, a łokcie u swetra miał całe w dżemie truskawkowym z talerzyka, który ja odsunąłem na bok. Więc wszystko mu opowiedziałem — wszyściutko — wsio — braciszkowie moi. Słuchał aż mu się uszy trzęsły, patrzałki świeciły i usto przyotwierało, a tłuszcz na talerzach zastygał stygł i zastygł. Kiedy skończyłem, wstał od stołu, raz po raz kiwając i robiąc hm hm hm zbierał ze stołu talerze i całe to barachło, nosił do zlewu.

Ja powiedziałem:

— Chętnie to pozmywam, proszę pana.

— Ty sobie odpocznij, biedaku — odkazał i tak odkręcił kran, aż para zaczęła pyrkać. Nie jesteś wolny od grzechu, jak sądzę, ale ukarano cię całkiem po drakońsku. Przerobili cię na coś innego niż istota ludzka. — Odebrano ci możność wyboru. Skazany jesteś na postępowanie według stereotypu, jaki akceptuje zbiorowość, jakby taka maszynka zdolna wyłącznie do czynienia dobra. No i wyraźnie to widać: cała ta kwestia uwarunkowań ubocznych. Muzyka i stosunek płciowy — literatura i sztuka — wszystko teraz musi być nie przyjemności źródłem, tylko męczarni.

— Tak jest, proszę pana — odrzekłem, kopcąc jego rakotwora z korkowym filtrem.

— Oni zawsze chapną za dużo — powiedział, jakby w zamyśleniu wycierając talerz. — Ale ich podstawowy grzech to sama intencja. Człowiek niezdolny wybierać to już nie człowiek.

— To samo powiedział kapłon — wciąłem się. ~ — To znaczy ksiądz kapelan więzienny.

— Aha, tak powiedział? Oczywiście. No bo musiał, a jak, skoro to chrześcijanin? No — przemówił, wciąż, wycierając ten sam talerz co dziesięć minut temu — wobec tego jutro zaprosimy tu parę osób na spotkanie z tobą. Chyba da się z ciebie, mój biedaku, zrobić użytek. Mógłbyś przyczynić się do wyrzucenia na zbity pysk tego bezczelnego Rządu. Zmieniać porządnego młodzieńca w jakiś nakręcany mechanizm, słowo daję, to nie tytuł do chwały dla jakiegokolwiek bądź rządu! chyba dla takiego, co pyszni się stosowaniem przymusu i represji. — Mówiąc to krugom wycierał ten sam talerz.

Więc powiedziałem: — Proszę pana, pan wyciera wciąż ten sam talerz. Zgadzam się z panem co do tego chwalenia się. Ten rząd to chyba się głównie przechwala.

— Och — zrobił, jakby pierwszy raz w życiu ujrzał ten talerz, i odstawił go. — Jeszcze mi nie za dobrze idą — wyjaśnił — te zajęcia domowe. Wszystko to robiła moja żona, a mnie zapewniała spokój, żebym tylko mógł pisać.

— Pańska żona? — spytałem. — Czy odeszła od pana? — Bo naisto chciałem się dowiedzieć, co z tą jego zakonną, którą bardzo dobrze zapamiętałem.

— Tak, odeszła — rzekł takim bardzo gromkim i rozgoryczonym głosem. — Rozumiesz, umarła. Została brutalnie zgwałcona i pobita. Nie przeżyła szoku. Stało się to w tym domu — grabki mu się trzęsły, ściskał w nich ścierkę — tam, w sąsiednim pokoju. Musiałem się bardzo przełamać, aby nadal tu mieszkać, ale ona by sobie życzyła, abym pozostał tu, gdzie ciągle się unosi jej wonne wspomnienie. Tak tak tak. Biedna moja dziewczynka. — Zobaczyłem to wszystko wyraźnie, o braciszkowie, co działo się tej odległej nocy, i samego siebie przy tej robocie, już zaczęło mi się zbierać na wymiot i baszka mnie rozbolała. On to widział, bo czułem, jak mi odchodzi z ryja cała czerwo czerwona krew, morda mi zupełnie pobladła i on musiał to widzieć. — Przygotowałem ci pokój gościnny. Biedny mój biedny chłopcze, to musiało być dla ciebie straszne. Ofiara nowoczesności, tak samo jak ona. Biedna moja biedna dziewczynka.

5

Tej nocy spało mi się naprawdę horror szoł, braciszkowie, żadnego tam drzymu, a na zawtra było jasno i wziął przymrozek, i z dołu dochodził bardzo krasiwy zapach jakby śniadanka smażącego się. Dopiero po chwili wspomniało mi się, gdzie jestem, jak to u mnie zawsze, ale zaraz wróciło i poczułem się ujutno, ciepło, bezpiecznie. Ale kiedy się tak wylegiwałem, czekając, aż mnie zawoła na zawtrak, przyszedł mi ten błysk że powinienem wiedzieć, jak się nazywa ten opiekuńczy i jakby macierzyński członio, więc ruszyłem po cichu boso na poszukiwanie tej Mechanicznej pomarańczy, w której musi być jego nazwisko, jak on to naścibolił. W mojej sypialce nic więcej nie było jak to wyrko i krzesło i lampa, więc polazłem do sąsiedniego pokoju, który był jego, i tam na ścianie zobaczyłem tę żonę, jego zakonnicę, takie duże foto w powiększeniu, aż mi się znowu przypomniało i ciut jakby zemdliło. Ale było też kilka półek z książkami no i tak jak myślałem znalazła się ta Mechaniczna pomarańcza i z boku, tak jakby na kręgosłupie, napisane było nazwisko F. Alexander. God Gospod, pomyślałem, on też jest Alex. I pokartkowawszy w niej (stojąc w jego piżamie i boso, ale nie marznąc, bo tam było wszędzie ogrzane) i tak się nie mogłem połapać, o czym to jest. Wydała mi się napisana jakby w takim bezumnym stylu, krugom ach! i och! i podobny szajs, ale jakby coś z niej wynikało, to chyba to, że obecnie wszystkie wpychle (znaczy się ludzie) przerabiani są na maszyny i że tak naprawdę wszyscy oni, ty i on i ja i całujta mnie w rzopsko, to jakby w naturze rośli tak jakby owoce. I zdaje się ten F. Alexander uważał, że my wszyscy jakby rośniemy na takim drzewie życia (on to nazwał) i w sadzie życia, który ten God czy Gospod niby posadził, a jesteśmy dlatego, że temu Godu czy Gospodu chce się pić i właśnie nami ugaszać swe pragnienie miłości, czy jakiś podobny szajs. Nie podobał mi się cały ten szum i bełkot, o braciszkowie, i zastanowiłem się, czy ten F. Alexander tak po nastojaszczy nie z uma szedłszy, a wdrug przekręciło mu się od śmierci jego zakonnicy? Ale zawołał mnie z dołu głosem całkiem normalnego mudaka, radosnym i lib lib kochającym i cały ten szajs, więc Pokorny Sługa Wasz i Niżej Tu Podpisany wziął i zszedł na dół.

— Ale długo spałeś — powitał mnie, wyławiając ugotowane jajka i spod gryla wyciągnąwszy czarnego tosta. — Już prawie dziesiąta. Ja pracuję od wielu godzin.

— Pisze pan jakąś nową książkę? — spytałem.

— Nie nie, teraz nie o to chodzi — odkazał i siedli my przyjemnie po drużeski do stołu przy tym trach trach trach jajek i chrum chrup-chrup chrup tostów z czarnego chlebka, a czaj z mlekiem ogromnym stał obok w tych porannych dużych wielkich kubasach. — Nie. Tylko dzwoniłem do różnych ludzi.