Изменить стиль страницы

A polucyjniaki wzięli się za to długie zeznanie, co je miałem podpisać, to ja podumałem sobie: a niech was piekło i szlag trafi, a jeżeli wy wszyscy jesteście po stronie dobra, to ja cieszę się, że po tej drugiej. — No i fajno — skazałem — wy zafajdane skurwysynki, o, tym jesteście, wy gnojne łachmytki. Bierzta, czemu nie, wszystko se bierzta. Nie idę się więcej czołgać na brzuchu, wy parchate kundle. Od czego chcecie zacząć, wy zacuchłe szajsowate bydlaki? Jak ostatni raz byłem w poprawczaku? A to horror szołe pażałusta, horror szol. — I posunąłem im wszystko jak leci, a ten mili stenograf, bardzo cichy i spuknięly członio, po prawdzie to sawsiem nie w typie gliniarza, bazgrał tej rozpiski stronę za stroną za stroną za. Wszystko im posunąłem, i ultra kuku, i stary zachwat, i łomot, i ryps wyps tam i nazad, wszystko, aż do tej nocy u starej bogatej psiochy z jej miau miau kiciorami. I postarał się ja, żeby moi tak zwani drużkowie tkwili w tym aż po szyję. A jak przekopałem się przez to wszystko, ten mili stenograf robił takie wrażenie, jakby mu było trochę słabo; nieszczęsny mudak. I ten ważniak mu skazał tak więcej miłosiernie:

— Już dobrze, synu. teraz idź napij się czaju i przestukaj cały ten brud i plugastwo, tylko przedtem ściśnij sobie nos klamerkami do bielizny, w trzech kopiach, żeby nasz miody przystojniaczek mógł to podpisać. A ciebie — zwrócił się do mnie — już można odprowadzić do ślubnych apartamentów z wszelkimi udogodnieniami i z wodą bieżącą.

W porządku — tym ustawszym głosem do dwóch gliniarzy z tych zaiste najtwardszych — zabierzcie go.

Więc odprowadzili mnie na kopach i z piąchy i na twojamaci do tych klatek i zakluk zakluk w celi, gdzie było już pewnie z dziesięciu albo dwunastu zakluczonych, w tym wielu pijanych. Było wśród nich po nastojaszczy unter bydło, użasna trwohyda, jeden z klufem do imentu wyżartym i gębą rozdziawioną jak wielka czarna dziura, jeden chrapiący na podłodze, rozwalony, a glut mu z ryja cały czas wyciekał i jeden, co jakby cały fekał se normalnie dawał w kaloty. Było także dwóch jakby dupodajnych, obaj napalili się na mnie i jeden mi prygnął na grzbiet i przyszło mi się z nim fest poharatać i tak śmierdział jakby denaturką i tanią perfumą, że o mato się znów nie porzygałem, tylko już nie miałem czym, o braciszkowie moi. A potem drugi z łapami do mnie i ci dwaj zaczęli się szarpać z charkotem, obaj napaleni na moją płyć. I tak wzięli się rozrabiać, aż paru gliniarzy wpadło i pałami dało im obu taki łomot, że im przeszła zadyma i już całkiem spoko usiadłszy zagapili się w przestrzeń, a po mordzie jednemu z nich stary blut kap kap i kap. W celi były daże i prycze, ale zapełnione. Wdrapawszy się po jednej na sam wierzch (a spiętrzone były po cztery) znalazłem starego chryka, jak chrapał, nawierno pizgnięty tam na górę przez łapsów. Tak czy siak zwaliłem go w niz (nie był znów taki ciężki) i ruchnąwszy na jakiegoś tłuściocha, żłopaka, co kimał na podłodze, obaj zbudzili się i w skrzyk, i zaczęli się tak wzruszająco łomotać. A ja leżąc na tym zacuchłym barłogu, o braciszkowie moi, zapadłem w oczeń ustawszy i wymęczony i obolały sen. Ale nie był to właściwie sen, tylko jakby przeprowadzka do innego, lepszego świata. W tym innym, lepsiejszym świecie, o braciszkowie moi, znalazłem się jakby na wielkim polu, gdzie najrozmaitsze kwiaty i drzewa, i był jakby kozioł z mordą jak u człowieka, grający na takim flecie. A potem się wydźwignął jak słońce sam Ludwik Van z mordą jakby z pioruna i grzmotu, w halsztuku i z rozwianymi dziko wło sami, no i usłyszałem Dziewiątą, jej ostatnią część, ze słowami ciut pomieszanymi, jakby wiedziały, że wypada się tak pomieszać, bo to jest we śnie:

Z pręta, i noża są twe radości,
Bojku, mordujący świat,
Z ogniem w sercu, więc powiem coś ci,
Ty żarlaczu, że wziąć masz kop
W ryja i w śmierdzący zad.

Ale melodia się zgadzała, co wiedziałem, jak mnie zbudzili dwie minuty później albo dziesięć, albo dwadzieścia godzin albo dni, albo lat, bo zegarek mi odebrali. Stał pode mną gliniarz, jakby na wiele wiele mil i jeszcze mil w głąb i szturgał mnie długim kijem zaopatrzonym w kolec i mówił:

— Budź się, synu. Budź się, ty przystojniaczku. Czeka cię dopiero prawdziwy kłopot.

A ja na to: — Dlaczego? Kto? Gdzie? Co takiego? — A melodia Ody do radości z Dziewiątej wyśpiewuje gdzieś we mnie naisto wunder bar i horror szoł. A policjant:

— Złaź i dowiesz się. Mamy dla ciebie, synu, naprawdę wspaniałe wiadomości. — No to wykarabkałem się zesztywniały i obolały i tak naprawdę jeszcze nie ocknięty, a ten szpik, roztaczający silną woń sera i cebuli, wyszturgał mnie z brudnej, chrapiącej klatki, aby dalej po korytarzach, a przez cały czas ta stara melodia Piękna Boża skro, radości, aż iskrzyła się we mnie. I weszliśmy jakby do bardzo eleganckiej stróżówki z maszynami do pisania, kwiatami na biurkach, i przy tym jakby najgłówniejszym biurku siedział ten ważny gliniarz i wgapiał się we mnie bardzo serio i przygważdżał mnie zimnym wzrokiem, który wbił w moje wciąż senne ryło. Więc ja do niego:

— Proszę proszę. Co jest, braciszku. Co się połuczyło w tym jasnym środku nocy? — Odpowiedział:

— Daję ci dokładnie dziesięć sekund na to, ażebyś starł ten głupawy uśmiech ze swego ryja. A następnie posłuchasz.

— Co takiego? — ześmiałem się. Nie wystarczy ci, że pobito mnie prawie na śmierć i opluto, i zmuszono, abym przez wiele godzin wyznawał swe zbrodnie i w końcu wepchnięto mnie pomiędzy psychów i śmierdzących zboczeńców w tej zafajdanej celi? Masz dla mnie jakieś nowe męczarnie, ty skurwlu?

— Sam je sobie zadasz — stwierdził jak najpoważniej. — Jak mi Bóg miły, spodziewam się, że twoje własne tortury doprowadzą cię do szaleństwa.

I nagle, zanim jeszcze zdążył powiedzieć, już wiedziałem. Ta stara chryczka, właścicielka tych kotów i koszek przeniosła się do lepszego świata w jednym ze szpitali miejskich. Widać ją ciut za mocno stuknąłem. No no, to byłby szczyt wszystkiego. Przywidziały mi się te wszystkie koszki, jak miauczą, żeby im dać mleka i figę, więcej go nie połuczą od tej starej bzdręgi, swojej paniusi. To już koniec i aut. Popełniłem wszystko, co tylko można. A dopiero mam piętnaście lat.

Część druga

1

To co teraz, ha?

Podejmuję w tym miejscu i dopiero zaczyna się po nastojaszczy płaksiwa i jakby tragiczna część tej opowieści, o braciszkowie i jedyni drużkowie moi, w tej Wupie (czyli Więzieniu Państwowym) numer 84 F. Nie ochotno wam będzie słuszać ten szajsowaty i użasny razkaz, jak to mój ojczyk w szoku obtłukiwał i juszył sobie grabki na tym poniekąd oszukanym Bogu w Niebiesiech i jak maciocha usta w prostokąt rozdziawiała do tego ouuuu ouuuu ouuuu w matczynej rozpaczy, że jedyna latorośl i syn piersią jej wykarmiony rozczarował wszystkich ach jak horror szoł i do takiego stopnia. Po czym stary i kurewsko cięty chryk sędzioła z niższego sądu jak wziął i obsmarował od najgorszych waszego Brata i Piszącego Te Słowa, co mi jeszcze wpierw łajnem i brudnymi kalumniami przyłożyli P.R. Deltoid i polucyjniaki, a żeby ich Bóg pokarał. I znów do tego zacuchłego kicia, między tych smrodliwych zwyrodnialców i przystupników. A potem się odbył wyższy sąd ostateczny i nastojaszczy sędzioła, i ława przysięgłych, i znów ten bałach na mnie od samych najgorszych i z trąbami uroczysto w zadęciu, a potem: winien! i maciocha w bu-hu-huuuu! jak mi rąbnęli: czternaście lat! o braciszkowie moi. No i uszły co do dzionyszka dwa lata, jak się znalazłem na kopach i szczęk brzdęk w tej Wupie 84 F, ubrany w szczyt mody więziennej, czyli w brudny jednoczęściowy łach w kolorze jak fekał, z naszytym na grudzi tuż powyżej cyk cyk cykacza numerem i tak samo na plecach, więc czy idę czy przydę, zawsze jestem 6655321 i już: a nie wasz malutki stary drużoczek Alex.