Изменить стиль страницы

Tucker spojrzał wilkiem na ziemniaka, którego właśnie obierał.

– Przecież ci pomagam, prawda? Parsknęła pogardliwie.

– Wielka mi pomoc. Za grubo obierasz ziemniaki i rozrzucasz łupiny na mojej czystej podłodze.

– Jezu Chryste!

Oczy Delii błysnęły gniewem. Tucker skulił się w sobie.

– Nie używaj imienia Pańskiego nadaremnie, nie w mojej kuchni w niedzielę.

– Zmyję podłogę, Della.

– Pewnie, że zmyjesz. Tylko nie waż się brać najlepszego ręcznika, jak ostatnim razem.

– Tak jest. – Czas wytoczyć największą armatę, uznał Tucker. Wstawił miskę z ziemniakami do zlewu i otoczył ramionami pokaźną talię Delii.

– Chciałem tylko zrobić coś miłego dla Caroline po tym, jak opatrzyła mi głowę.

Della chrząknęła znacząco.

– Widziałam ją i mogę sobie wyobrazić, co to jest, to coś miłego. Uśmiechnął się zanurzając twarz w jej czerwonych lokach.

– Nie mogę zaprzeczyć. Taka myśl zaświtała mi w głowie.

– Chyba w rozporku. – Ale usta jej drżały od hamowanego śmiechu. – Trochę za chuda jak na twój gust.

– Cóż, liczę na to, że się podtuczy na twoim wikcie. Wiesz, że nikt nie serwuje takich frykasów jak ty. Prawdę mówiąc, chciałem jej trochę zaimponować. Najpewniejszy sposób to kazać jej spróbować twojej marynowanej szynki.

Della parskała, prychała i rumieniła się z dumy.

– Myślę, że nie zaszkodzi nakarmić dziewuszyny przyzwoitą kolacją.

– Przyzwoitą?! – Uścisnął Delię. – Złotko, nie jadła lepszej w Białym Domu. Masz to jak w banku.

Della zachichotała i odepchnęła jego ręce.

– Dostanie figę z makiem, jeżeli nie skończę. Wrzuć ziemniaki do wrzątku i zmiataj stąd. Skończę prędzej, jeżeli nie będziesz mi pomagał.

– Sie robi! – Tucker wycisnął na jej policzku pocałunek. Wymruczała coś z zadowoleniem. Wychodząc parę minut później z kuchni, Tucker natknął się na Dwayne'a rozciągniętego na podłodze w salonie. Oglądał kolejny mecz baseballowy.

– Mógłbyś się ogolić.

Dwayne przekręcił się na bok i sięgnął po butelkę coca – coli.

– Jest niedziela. Nigdy nie golę się w niedzielę.

– Mamy gościa na kolacji.

Dwayne pociągnął tęgi łyk i zaklął, kiedy baseballista puścił piłkę.

– Jeżeli się ogolę, ona zobaczy, że jestem przystojniejszy od ciebie. I jak będziesz wtedy wyglądał?

– Zaryzykuję.

Dwayne parsknął pogardliwie.

– Przycisną tego miotacza jeszcze w tej części gry, jeżeli mają trochę oleju w głowie. Dobra, ogolę się.

Zadowolony z takiego obrotu spraw, Tucker ruszył w górę po schodach. Zanim dotarł do swojego pokoju, wezwała go Josie.

– Tucker? Czy to ty, skarbie?

– Idę wziąć prysznic.

– Chodź tu na chwilę i pomóż mi.

Zerknął na zegarek dziadka, stwierdził, że do przyjścia Caroline zostało jeszcze pół godziny, i wszedł do pokoju Josie.

Wyglądał jak dom towarowy po wyprzedaży. Bluzki, sukienki, halki, buty leżały rozrzucone na krzesłach, łóżku, parapecie okiennym. Pajacyk z czarnej koronki zwisał bardzo sugestywnie z trąby różowego słonia, którego jakiś zapomniany adorator Josie wygrał na stanowym festynie.

Wciąż miała na sobie czerwony szlafrok, a głowę trzymała w szafie. między resztą odzieży.

Jak zwykle w pokoju unosił się zapach będący kombinacją perfum. pudrów i rozmaitych płynów kosmetycznych. W rezultacie pachniało trochę jak w sklepie perfumeryjnym, trochę jak w luksusowym burdelu.

Tucker obrzucił wnętrze szybkim spojrzeniem i doszedł do oczywistego wniosku.

– Masz randkę?

– Teddy zawozi mnie na przedstawienie do Greenville. Powiedziałam żeby wpadł na kolację, skoro i tak mamy gościa. Co powiesz na to? – Odwróciła się, trzymając na wysokości bioder skórzaną minispódniczkę.

– Za gorąco na skórę.

Ubolewała nad tym przez chwilę, ponieważ spódnica odsłaniała pięknie jej nogi, po czym odrzuciła ciuch na łóżko.

– Masz rację. Wiem, czego mi potrzeba, tej skąpej różowej kiecki. Miałam ją na sobie na przyjęciu w Jackson w zeszłym tygodniu i otrzymałam jedną. ofertę małżeńską i trzy niemoralne propozycje. Gdzie ona jest, do cholery.

Tucker patrzył, jak przetrząsa ubrania już odrzucone.

– Myślałem, że wypróbowujesz doktora dla Crystal.

– Prawda. – Podniosła głowę i uśmiechnęła się od ucha do ucha. – Ale uznałam, że on wcale nie jest w typie Crystal. Zresztą wraca za parę dni na Północ i rozstanie złamałoby jej serce. Nie może pozwolić sobie na podróże do Waszyngtonu, a ja, owszem. Głowa boli cię jeszcze?

– Nie bardzo.

– Spójrz tutaj. – Pokazała na niewielki siniak na łydce. – Wyrwałeś stąd tak prędko, że poleciał żwir. Teraz będę musiała zapudrować nogę albo włożyć spodnie.

– Przepraszam.

Wzruszyła ramionami i podjęła poszukiwania różowej sukienki.

– Nie ma sprawy. Byłeś zdenerwowany. Wszyscy się dowiedzą, że ona kłamała, Tucker. Dowiedzą się, zanim pogrzebią ją we wtorek.

– Chyba tak. – Dostrzegł rąbek czegoś różowego i wyciągnął spod stosu sukienkę. – Już się uspokoiłem. W pierwszym momencie faktycznie trochę mnie poniosło.

Dotknęła bandażu na jego czole i przez chwilę stali przy sobie, w obłoku perfum Josie. Łączyło ich coś więcej niż twarz matki, więcej niż nazwisko ojca. Istniała między nimi więź mocniejsza niż wspólnota krwi. Kochali się.

– Przykro mi, że ona cię zraniła, Tucker.

– Pokiereszowała trochę moją męską dumę, to wszystko. – Pocałował Josie leciutko w usta. – Już się zabliźnia.

– Jesteś za dobry dla kobiet, Tucker. Zakochują się w tobie. Masz z tego tylko kłopoty. Gdybyś był dla nich trochę twardszy, nie wzbudzałbyś takich nadziei.

– Będę o tym pamiętał, Josie. Następnym razem, kiedy umówię się z kobietą, powiem jej, że jest brzydka.

Josie roześmiała się i przyłożywszy do siebie sukienkę, zaczęła się okręcać przed kryształowym lustrem.

– I nie mów wierszy.

– Kto twierdzi, że mówię?

– Caroline. Mówiłeś wierszem, kiedy zabrałeś ją nad Lake Village, żeby Podziwiała gwiazdy.

Tucker wepchnął ręce w kieszenie spodni.

– To niebywałe! Żeby kobiety opowiadały sobie najbardziej intymne szczegóły życia, robiąc trwałą albo manikiur!

– A co sądzisz o mężczyznach omawiających przy piwie wielkość kobiecych cycków?

Patrzył na nią spode łba.

– Już nigdy w życiu nie powiem kobiecie komplementu. Josie skwitowała to śmiechem.

Sweetwater wywarło na Caroline takie wrażenie, że zatrzymała samochód w połowie alei i patrzyła. W południowym słońcu wydawało się, że dom jest perłowobiały i składa się wyłącznie z delikatnych żelaznych barierek, wiotkich kolumn i połyskliwych okien. Nietrudno było sobie wyobrazić kobiety w krynolinach spacerujące na trawnikach i dżentelmenów we frakach dyskutujących na werandzie o możliwości secesji, podczas gdy czarna służba roznosiła bezszelestnie zimne napoje.

Kwiaty rosły wszędzie, oplatały kratki, wylewały się z terakotowych donic. Zapach gardenii, magnolii i róż wypełniał powietrze.

Z białego masztu na środku frontowego trawnika zwisała flaga Kon. federacji, wyblakła i nadgryzioną przez czas.

Za domem Caroline dostrzegła rzędy kamiennych budynków, gdzie, jak się domyślała, mieściły się kiedyś kwatery niewolników, wędzarnie i letnie kuchnie. Trawnik z tyłu domu przechodził w płaskie, ciągnące się w nieskończoność pola bawełny. Na środku jednego z nich stało samotne drzewo, potężny cyprys, pozostawiony tym przez niedopatrzenie, a może sentyment.

Z jakiegoś powodu widok tego drzewa, jego surowy majestat wzruszył ją niemal do łez. Z pewnością tkwił tam od ponad stu lat, przetrwał upadek Południa, widział walkę o zachowanie stylu życia i ostateczną klęskę.

Przeniosła wzrok z powrotem na dom. On również symbolizował ciągłość i zmianę, majestatyczną elegancję starego Południa, która ludziom z Północy wydawała się gnuśnością. Dzieci rodziły się w tym domu, dorastały i umierały, a życie tego cichego zakątka delty toczyło się dalej. Przetrwała kultura i tradycja.