Изменить стиль страницы

– Popalam. Ty?

– Nic – - Pogrążyli się w przyjaznym milczeniu. – Dobrze, że szkoła skończyła – odezwał się Jim po chwili.

– Aha. – Cyr nie miał zamiaru się kompromitować, przyznając, że lubi szkołę. – Mamy całe lato.

Zdaniem Cyra lato ciągnęło się w nieskończoność.

– Poszukasz roboty?

Cyr wzruszył ramionami.

– Nie ma pracy.

Jim zwinął starannie jaskrawoczerwony krawat i włożył go do kieszeni.

– Mój tata robi coś dla tej panny Waverly. – Jim nie uznał za stosowne napomknąć, że jego ojciec wprawia szyby, które wybił ojciec Cyra. – Wymaluje cały dom. Będę mu pomagał.

– To będziesz bogaty.

– Gówno. – Jim uśmiechnął się od ucha do ucha i zaczął rysować wzory w piachu. – Ale mam trochę forsy. W tej chwili dwa dolary.

– To o dwa więcej niż ja.

Jim zacisnął wargi i zerknął spod oka na przyjaciela. Nie powinni być przyjaciółmi, jeżeli brać pod uwagę opinię ojca Cyra. Ale pozostali nimi zawsze, choć w tajemnicy.

– Gadają, że Longstreetowie zatrudniają do roboty w polu. Cyr zakrztusił się dymem i przekazał pallmaila Jimowi.

– Ojciec obdarłby mnie żywcem ze skóry, gdybym zbliżył się do Sweetwater.

– Chyba tak.

Ale przecież ojciec jest w więzieniu, przypomniał sobie Cyr. Gdyby on, Cyr, znalazł pracę, mógłby założyć swoje własne, sekretne konto, tak jak Ruthanne.

– Jesteś pewien, że biorą robotników?

– Tak mówią. Panna Della jest teraz na kiermaszu ciast. Możesz się Spytać. – Uśmiechnął się do Cyra. – Mają tam ciasto cytrynowe. Za dwa dolce możemy jedno kupić. Fajnie by było zabrać ciasto cytrynowe nad Gooseneck Creek i złapać parę zębaczy.

– Jasne, że fajnie. – Cyr spojrzał na swego przyjaciela. Jego uśmiech był zaskakująco ciepły. – Powinienem chyba pomóc ci zjeść to ciasto, bo inaczej pożresz je całe i się pochorujesz.

Podczas gdy chłopcy negocjowali warunki nabycia ciasta, a kobiety paradowały w odświętnych sukienkach. Tuck drzemał rozkosznie we własnym łóżku.

Uwielbiał niedziele. Dom był cichy jak grobowiec; Della wychodziła na miasto, reszta rodziny przysypiała albo zaszywała się gdzieś z poranną gazetą.

Za życia matki wyglądało to zupełnie inaczej. Cały dom wypucowany a do bólu maszerował do kościoła, żeby zająć miejsca we frontowej ławce Matka pachniała lawendą, a na szyi miała perły prababci.

Po nabożeństwie krytykowano kazanie, omawiano pogodę i zbiory Podziwiano noworodki. Dumni rodzice chwalili się dorosłymi dziećmi, a młodzież korzystała z okazji, by poflirtować.

Potem zasiadano do niedzielnego obiadu. Szynka w galarecie, słodkie ziemniaki, świeże suchary, zielony groszek w gęstym sosie, ciasto orzechowe. I kwiaty, na stole zawsze stały kwiaty. Matka już o to dbała.

Aby okazać jej szacunek, ojciec w niedzielę nie brał do ust alkoholu. Ani kropli od świtu do zmierzchu. Dzięki temu długie popołudnia płynęły w sennym rozmarzeniu, co było, być może, iluzją, ale za to iluzją bardzo krzepiącą.

Tucker tęsknił za tamtymi dniami. Ale obecne też miały swoje dobre strony. Cichy dom, odległy świergot ptaków, szum wiatraka na suficie i cudowna świadomość, że nie trzeba nigdzie iść, niczego robić.

Usłyszał samochód na podjeździe i przewrócił się na drugi bok. Ruch wywołał ból. Tucker jęknął, czekając, aż się uciszy i da mu spać.

Na pukanie do drzwi frontowych otworzył jedno oko. Poraziło go słońce i Tucker syknął przez zęby. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie warto symulować głuchoty i poczekać, aż sprawą zajmie się Josie albo Dwayne. Ale pokój Josie znajdował się po drugiej stronie domu, a Dwayne był prawdopodobnie w takim samym stanie, w jakim Burke znalazł go wczoraj nad jeziorkiem.

– Kimkolwiek jesteś, idź do diabła!

Wtulił głowę w poduszkę i postanowił spać niezależnie od okoliczności, kiedy nagle pukanie ustało. Zanim zdążył sobie pogratulować zwycięstwa, spod okna jego sypialni dobiegł głos Burke'a.

– Tucker, podnieś tyłek! Muszę z tobą porozmawiać. Cholera, Tucker, to ważne.

– Zawsze jest cholernie ważne – wymamrotał Tucker wyskakując z łóżka i krzywiąc się z bólu. Goły i zirytowany otworzył drzwi na taras.

– Jezu! – Burke cisnął na ziemię niedopałek papierosa i obrzucił ciało Tuckera uważnym spojrzeniem. Była to paleta barw. Czerń, zieleń, różne odmiany żółci. – Nieźle cię poturbował, co, synu?

– Przyjechałeś taki kawał drogi, żeby mnie obudzić i dokonać tej cennej obserwacji?

– Zejdź na dół, to powiem ci, dlaczego tu jestem. I włóż coś na siebie, zanim cię przymknę za obrazę moralności.

– Sam się przymknij, szeryfie.

Tucker wrócił do sypialni, spojrzał tęsknie na zmiętą pościel, po czym chwycił bawełniane spodnie i okulary przeciwsłoneczne. Uznał, że to wystarczy.

Ponieważ darzył Burke'a sympatią, zaszedł do łazienki, by opróżnić pęcherz i umyć zęby.

Cholera, nie piłem nawet kawy – mruknął, wchodząc na werandę. Burke siedział na bujanym fotelu. Sądząc po stopniu wypolerowania butów i sztywności kołnierzyka, wracał prosto z kościoła.

– Przepraszam, że budzę cię tak wcześnie. Zdaję sobie w pełni sprawę, że jest dopiero południe.

– Daj mi papierosa, ty draniu.

Burke spełnił jego żądanie i odczekał, aż Tucker dokona obrządku z obcinaniem koniuszka.

– Naprawdę myślisz, że skracając fajki oduczysz się palenia? – prędzej czy później. – Tucker zaciągnął się, skrzywił, wydmuchał dym. Spróbował jeszcze raz i poczuł się odrobinę lepiej. Usiadł. – A więc, Burke, co cię do mnie sprowadza?

Burke spojrzał na peonie, które Tucker próbował ratować, i zmarszczył brwi.

– Rozmawiałem przed chwilą z tym doktorem Rubensteinem. Jadł śniadanie w „Chat'N Chew”.

– Aha. – Tucker pobiegł myślą do własnego śniadania. Może uda mu się namówić Delię na zrobienie naleśników.

– Chciał poinformować mnie o paru sprawach, głównie po to, żeby napsuć krwi Burnsowi. Ma bzika na punkcie regulaminu, to znaczy Burns. I lada chwila przejmie moją robotę. Nie żebym się martwił.

– Masz moje pełne współczucie. Czy teraz mogę wróci do łóżka?

– Tucker, tu chodzi o Eddę Lou. – Burke bawił się bezwiednie odznaką szeryfa. Wiedział, że nie powinien przekazywać żadnych informacji Tuckerowi, zwłaszcza w sytuacji, gdy FBI uważała go za podejrzanego. Ale lojalność bierze czasem górę nad przepisami. – Nie było dziecka, Tucker.

– Słucham? Burke westchnął.

– Nie była w ciąży. Wyszło podczas sekcji. Nie było dziecka. Pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć.

Tucker patrzył na czubek swojego papierosa. W głowie narastał mu szum.

– Nie była w ciąży – powtórzył wolno, z namysłem.

– Nie.

– Jesteś pewien?

– Rubenstein zna się na swojej robocie. Twierdzi, że nie była. Tucker odchylił się na oparcie i zamknąwszy oczy, bujał się w fotelu.

Uświadomił sobie, że ból i żal, który odczuwał w związku ze śmiercią Eddy Lou, brał się w dużej mierze z myśli o dziecku. Ale to dziecko nie istniało i żal Tuckera w jednej chwili zmienił się we wściekłość.

– Okłamała mnie!

– Nie da się ukryć, synu.

– Stała tam, przed tymi wszystkimi ludźmi i kłamała w żywe oczy. Burke poczuł, że nic tu po nim, i wstał.

– Uznałem, że masz prawo wiedzieć. To by było nie w porządku, gdybyś… To znaczy, pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć.

Ponieważ słowo „dziękuję” wydawało się zupełnie nie na miejscu, Tucker skinął tylko głową. Z zamkniętymi oczami słuchał, jak Burke zapuszcza silnik terenowego wozu i odjeżdża długą, krętą aleją.

Czuł w sobie zimną, ślepą furię, która wyrastała gdzieś z żołądka i wędrowała ku górze. Rozpoznał symptomy i w innych okolicznościach pewnie by się przeraził.

Chciał coś zniszczyć, zmiażdżyć, rozerwać na strzępy i zmienić w pył.

Poderwał się z fotela i ruszył pędem w stronę domu. W paru susach pokonał schody. W swoim pokoju chwycił kluczyki do wozu i sprawił sobie tę satysfakcję, że stłukł lampę. Porwał koszulę z krzesła i, wypadając na korytarz, naciągnął ją na siebie.