Изменить стиль страницы

XVII

Był ciepły wieczór. Blask księżyca załamywał się w kroplach rosy wiszących na pojedynczych źdźbłach mchu i sprawiał wrażenie, jakby błysnął promień słońca. O dach, zamontowany przez makrosów rankiem, nazajutrz po pierwszym spotkaniu, ocierał się liść. Odgłos przypominał kartkowanie dużej gazety tuż w pobliżu.

Chris stał w progu, rozkoszując się widokiem ł wonnym powietrzem.

Nie opodal widniały sylwetki śmigłowców, jakby uśpionych ze zwieszonymi łopatami wirnikowymi. Kadłub odrzutowca lśnił matowo. Przez przezroczysty dach przebłyskiwały gwiazdy. Jakaś skaza na materiale sprawiała, że kiedy Chris poruszał głową, niektóre z nich zdawały się tańczyć.

Z korytarza za nim dobiegały go przytłumione głosy. Problemy dotyczące współpracy z makrosami, ostatecznej formy kontaktu z nimi i właściwej oceny życia makrosów wywoływały nadal ożywione dyskusje.

Mimo nadmiernego wysiłku minionych godzin Chris czuł się lekki i pełen energii. Cel wydawał się bliski, a od momentu śmierci Tocsa wiedział, jak ważny jest każdy dzień, który zbliżał ich do podjęcia twórczej współpracy z synami niebios. Każdego bowiem dnia rodziły się dzieci, prawdopodobnie z postępowym zanikłem pamięci.

Przesunął dłonią po czole i oczach. Dokonaliśmy niemało, pomyślał. Dobrze, że w dniu pierwszego spotkania udało się nawiązać łączność radiową z ojczyzną. Chrisa zapewniono, że teraz, kiedy został już stwierdzony stopień winy ich przodków, naród zostanie poinformowany o swym prawdziwym pochodzeniu. Było to zresztą konieczne również ze względu na dalsze kontakty. Szczerość mogła jedynie zwiększyć zaufanie narodu do rządu. Katastrofie można więc zapobiec. Nareszcie uporamy się z przeszłością i zaczniemy tworzyć wspólnie lepszą przyszłość, w której pokładamy tyle nadziei!

Rozprostował się, chciwie wciągnął do płuc wonne, rześkie powietrze. Chyba tak właśnie wygląda szczęście, pomyślał.

Wtem jego prawa dłoń wyczuła jakieś poruszenie na kępie mchu. Natężył wzrok. Czyżby mrówka? Makrosi owinęli wprawdzie drzewo lepiącą wstęgą i opylili jego koronę, ale nie można było wykluczyć, że jakieś zwierzę przedostało się tu. A jednak nie! To po prostu ktoś z załogi siedział na leżaku.

Powoli podszedł bliżej. Po chwili poznał Gelę. Obszedł dokoła, żeby jej nie przestraszyć.

– Nie przeszkadzam? – zapytał.

Wyczuł raczej, niż zauważył, że potrząsnęła przecząco głową. Potem powiedziała:

– Jest cudownie, prawda?

Nie był pewny, czy chodziło jej o ciepły wieczór, czy też rozpamiętywała jeszcze rozmowę z makrosami.

Usiadł obok niej na dosyć dużej bryle. Makrosi powiedzieliby na nią: ziarnko piasku, pomyślał ubawiony.

– Co zrobimy z zaproszeniem? – zapytała Gela.

– Ja chyba nie będę mógł z niego skorzystać – odparł. – Będzie ci potrzebny helikopter, weź ze sobą Karla.

Milczała chwilę, potem powiedziała:

– Rozumiem, ale wolałabym iść z tobą.

Serce zabiło w nim mocniej, krew uderzyła do głowy, po skórze przeszło mrowie. Poczuł się jak w. transie: wstał, nachylił się nad Gelą, objął ją i pocałował. Dopiero po chwili wyprostował się nieco, pozostając jednak na leżaku w pozycji półleżącej. Długo milczeli.

– Ja… jestem szczęśliwy, Gela. – Chris powiedział to cicho, nieco urywanie. Patrząc na odległą gwiazdę, świecącą nad krawędzią płaskowyżu, ujął dziewczynę za rękę.

Gela nie odpowiadała. Z odrzuconą do tyłu głową patrzyła w czerń nocy.

– Gela, kocham cię! Oparła głowę na jego piersi.

– Czy oni na pewno będą nam mogli pomóc? zapytała.

Przez chwilę czuł się rozczarowany. Potem jednak zrozumiał. Czy mogli być kiedykolwiek szczęśliwi bez pomocy z zewnątrz?

– Pomogą nam, Gela, jestem tego pewien!

– Ale czy reszta będzie tego chciała?

– My oboje na pewno! – powiedział Chris zdecydowanie. – A chyba wszyscy pragniemy zahamować utratę pamięci!

– Boję się, Chris. Wszystko się zmieni, to okropne! To, co trwałoby wieki, będzie się teraz musiało dokonać w ciągu kilkudziesięciu lat. Powstaną konflikty…

– O to nam chodziło. Tobie również, Gela. Zresztą nie będziemy działali pochopnie.

Zapadła cisza.

– Chris, czy tamci z “Oceanu I” żyją jeszcze? – Gela mówiła cicho, jakby do samej siebie.

Nie odpowiedział od razu.

– Nie sądzę – odparł wreszcie – ale to nie jest wykluczone. – Głaszcząc ją po włosach, dodał ciszej: – Przekonamy się o tym. Wierz mi, że nikomu nie zależy na tym bardziej niż mnie.

Uścisnęła jego dłoń. Potem powiedziała zdecydowanie:

– Nie, Chris. Nawet, gdyby Harold jeszcze żył, ja… ja cię kocham! – Po chwili dodała: – On by to zrozumiał!

Gelę cieszyła perspektywa odwiedzin, chociaż miała tam iść bez Chrisa.

Zaproszenie otrzymała od jakiejś ciemnowłosej makroski, która uczestniczyła w pierwszej rozmowie, a więc musiała pełnić ważną funkcję. Swoim wyglądem wzbudzała zaufanie, a jednak Gela poczuła, że ogarnia ją niepokój.

O ustalonej porze odnaleźli bez trudu wiodący promień świetlny. Karl siedział przy sterach, Gela i Carol stały za fotelami pilotów.

Ani jedna, ani druga nie taiły podniecenia, jakie wzbudzało w nich oczekujące je wydarzenie. Natomiast Karl, nie tracąc swego pogodnego nastroju, pogwizdywał cicho.

Promień wiodący, wysłany przez gospodarzy, składał się z wiązki splecionych ze sobą promieni. Cały system wiodący pulsował – od podstawy stożka aż do jego wierzchołka. Karl miał jedynie uważać podczas lotu, aby oś stożka przechodziła stale przez środek wziernika. Wiedział, że w ten sposób najpewniej dostanie się na przygotowane lądowisko.

Lecieli w stronę miasta. Znowu wyrastały przed nimi niebotyczne ściany, rozstępujące się ku dołowi, a nad nimi i wśród nich widniały korony olbrzymich drzew oraz liczne o tej wczesnej porze popołudniowej pojazdy i samoloty.

W miarę zbliżania się do miasta Karl koncentrował się coraz bardziej, ale chyba niepotrzebnie. Żaden z samolotów nie skrzyżował swego kursu z ich promieniem wiodącym, nikt w ogóle nie zwrócił na nich uwagi.

Gela była podniecona i szczęśliwa. Po raz pierwszy lecieli do miasta makrosów bez żadnej obawy.

Zaufali im, oddając się w ich ręce, chociaż nawet wśród członków załogi rozprawiano jeszcze głośno o potrzebie zachowania wszelkich środków ostrożności i rezerwie. Do chwili nawiązania wszechstronnych kontaktów mogło jeszcze upłynąć wiele czasu, ale Gela nie żywiła podejrzeń, a Chris dodał jej otuchy.

W ogóle ten Chris! Gela często zadawała sobie pytanie, co by było, gdyby okazało się nagle, że Harold żyje, gdyby odnalazł się nieoczekiwanie. Poprzedniego wieczoru powiedziała Chrisowi szczerze, że go kocha, ale… Czy można przewidzieć własną reakcję, kiedy raptem następuje to, w co dotychczas się nie wierzyło?

Czy naprawdę Harold zrozumiałby? Jak dalece ktoś, kto wyjeżdża, aby zrobić coś dla innych, ufa tym, którzy pozostali? Co czuje, kiedy tamci zawiodą jego zaufanie? Gela zadawała sobie to pytanie setki razy – i nigdy nie znalazła na nie odpowiedzi.

To, że podobne sytuacje zdarzały się w historii ludzkości, nie było żadną pociechą. Zawsze bowiem potępiano tych, którzy okazali się słabi. Ale czy właśnie ta decyzja, podyktowana poczuciem odpowiedzialności, nie świadczyła o odwadze i sile? Wybrać kogoś, kogo się kocha, na przekór wyrzutom sumienia i wymówkom – to przecież znaczy więcej, niż pielęgnować w pamięci czyjś obraz, hołdując egoistycznie przeszłości.

Carol pociągnęła Gelę za rękaw, przerywając jej rozmyślania. Lecieli na umiarkowanej wysokości. Carol wysunęła przez okno transopter, jak nazwał Ennil wynaleziony przez siebie przyrząd, którego system optyczny pomniejszał znacznie widziane obiekty.

W ten sposób mogła teraz ogarnąć wzrokiem makrobudowle.

Z lewej i prawej strony wisiały osobliwe wieżowce. Przypominały trochę kręcone schody, których stopnie utworzone są z poszczególnych kostek. Po takich schodach mogliby chodzić giganci, przy których makrosi wyglądaliby jak karły. Każda kostka opierała się o drugą jedną krawędzią. Z oddali cały ten kompleks sprawiał wrażenie sześciennej brukselki osadzonej na stosunkowo cienkiej łodydze. Łodyga przerastała budowlę. Z jej szczytu odchodziły do rogów kostek błyszczące liny.