Изменить стиль страницы

Nie słyszeli jeszcze nawet ich oddechów, tamci natomiast byli w stanie nadawać na ich częstotliwości. To oznaczało, że potrafili prowadzić nasłuch ich audycji. Od jak dawna? Zastanawiano się, w jakim stopniu można poznać ich życie na podstawie wiadomości radiowych.

Hal zaczął tracić swoją pewność siebie. W obecności Djamili sypał coraz to nowszymi argumentami na poparcie swej tezy o pochodzeniu maluchów, ale w głębi duszy czuł coraz więcej wątpliwości. Jeżeli jego poglądy miały być słuszne, to rozwój społeczny tych drobnych istot znajdowałby się teraz na wyższym etapie, mimo że posługiwały się one antycznymi samolotami i meblami oraz innymi przeżytkami. Do wzniesionego na polanie obszernego pawilonu dotarli w różnych nastrojach. Djamila paplała, Hal był zatopiony w rozmyślaniach, Gwen starał się przez cały czas pełnić tak dobrze jak umiał obowiązki gospodarza, a sekretarka generalna milczała.

Hal rozglądał się dokoła ze smutkiem, wspominając chwile, które spędzili tu we dwoje, z dala od innych. Teraz to już należało do przeszłości. Nowa baza przybyszów mieściła się według ich obliczeń w odległości około ośmiu kilometrów od polany. Wywnioskowano to na podstawie zaproponowanej im częstotliwości radiowej.

Powołano już, o czym Hal dowiedział się od Gwena, służbę pelengową, której zadaniem było wykrycie miejsca pobytu maluchów. Należało działać niezwykle ostrożnie: nikt już nie wątpił, że maluchy obserwują ich przez cały czas.

Za dziesięć dziesiąta zajęli miejsca w pawilonie, urządzonym dosyć komfortowo jak na prowizoryczne pomieszczenie. Krąg wtajemniczonych nie poszerzył się i było tu niewiele osób: profesor Fontaine, Ewa, dwóch techników z zespołu Fontaine'a, trzech nie znanych Halowi członków komitetu oraz – ku zaskoczeniu Hala – Res Strogel. Skinęła mu głową na poły ironicznie, na poły łaskawie.

Zapadła pełna oczekiwania cisza. Technicy w napięciu czuwali przy odbiornikach, gotowi w każdej chwili regulować głos i uruchomić samonastawną antenę, aby zapewnić optymalną jakość odbioru.

Za trzy dziesiąta na ustalonym paśmie rozległ się nagle sygnał ciągły.

Już poprzednio zadbano o to, aby w promieniu dwudziestu kilometrów ustała na danej częstotliwości wszelka łączność radiowa. Dźwięk, który teraz usłyszeli, mógł więc pochodzić jedynie od maluchów.

Napięcie osiągnęło punkt kulminacyjny. Nawet małomówna sekretarka generalna nachyliła się do przodu.

Punktualnie o godzinie dziesiątej w pomieszczeniu zabrzmiał donośny, lekko zniekształcony głos, skorygowany momentalnie przez techników. Był to głos mężczyzny.

Hal drgnął gwałtownie, Djamila chwyciła go za rękę. Tym, co go przestraszyło, nie był okrzyk “Uwaga”, ale fakt, że był to głos męski, silny. Nie pasował jakoś do jego wyobrażeń o maluchach. Jednak już po chwili Hal zdał sobie sprawę z naiwności swojego rozumowania. Czego się spodziewał? Pisku? Jego zaskoczenie ustąpiło teraz miejsca świadomości, że oto dzieje się coś niezwykłego.

– Prosimy o próbę funkcjonowania aparatów – mówił dalej rzeczowy głos. – Po odebraniu naszego sygnału wyślijcie impuls.

Przerwa.

Ten całkiem oczywisty wstęp zaskoczył ich całkowicie. Przez chwilę odnosili wrażenie, niezbyt zresztą miłe, jakby działali pod przymusem.

Po chwili sygnał został wysłany. Znowu niepewność. Kto się odezwie? To nie było ustalone. Właściwie powinien był przemówić profesor, ale najwidoczniej poczuł wątpliwości, gdyż podał mikrofon sekretarce generalnej. Potrząsnęła odmownie głową. Fontaine odchrząknął, po czym odezwał się: – Odbiór bez zarzutu. Witajcie! Hal uświadomił sobie nagle, że pierwsze słowa wymieniono w języku niemieckim. A przecież do tej pory wszystko wskazywało na to, że tamci znają jedynie język antyczno-amerykański! Był to kolejny i istotny w odczuciu Hala cios wymierzony w jego tezę.

Po słowach Fontaine'a nastąpiła krótka przerwa. Potem rozległ się głos innego mężczyzny, jakby trochę młodszego.

– Witamy was!

Przerwa.

– Tu mówi Chris Noloc, kierownik drugiej wyprawy oceanicznej, wysłannik administracji Blessed Island.

Przerwa.

– Cieszymy się, że tak chętnie spełniliście nasze życzenie i nawiązaliście z nami kontakt.

Z głosu zniknęła nagle owa wyraźna rzeczowość, mówca przybrał teraz łagodny, cichy ton.

– Z prawdziwą radością witamy w was przedstawicieli wysoko rozwiniętej cywilizacji, społeczeństwa humanitarnego, łudzi ponad dwa tysiące razy większych od nas, ale jednak – ludzi.

Przerwa.

– Pragniemy nawiązać kontakt i współpracę z korzyścią dla obydwu stron.

Przerwa.

Hal odniósł wrażenie, że tamten umyślnie mówi z przerwami, aby dać im okazję do odpowiedzi. Dlatego też uporczywe milczenie profesora Fontaine'a zaczynało męczyć go coraz bardziej. Zerknął na Res. Ona też wierciła się na krześle. Wydało mu się, że jej ramiona drżą lekko.

– Tak jest naprawdę – mówił dalej głos – głównym celem naszej ekspedycji jest nawiązanie z wami kontaktu.

Fontaine poruszył się, jakby chciał coś powiedzieć. On również zrozumiał, że nie można wystawiać cierpliwości ich rozmówcy na zbyt długą próbę.

– Pragnieniem każdej cywilizacji humanitarnej jest odszukanie we wszechświecie istot rozumnych – odezwał się wreszcie Fontaine. – Do tej pory to się nam nie udało. Dlatego możemy was zapewnić, że również naszym celem jest kontakt dla obopólnej korzyści. Sądzę – tu Fontaine wymienił spojrzenie z sekretarką generalną – że będę wyrazicielem całej ludzkości, jeżeli powiem, że chcemy nawiązać z wami kontakt możliwie jak najprędzej. – Profesor urwał.

Trochę drętwe to przemówienie, pomyślał Hal. Ponieważ strona przeciwna nie odzywała się, profesor mówił dalej.

– Prawdopodobnie zdołaliście poznać nas lepiej, niż my was. Sądzę, że myśleliście już o tym, w jaki sposób moglibyśmy nawiązać ten kontakt mimo… – Fontaine zawahał się – pewnych trudności natury biologicznej.

Zręcznie przekazana piłka, pomyślał Hal z uznaniem.

– Ze względów bezpieczeństwa ewakuowaliśmy naszą bazę, którą znacie. Nieco dalej założyliśmy nową, jak zapewne wiecie.

Sekretarka generalna, Gwen i profesor porozumieli się wzrokiem. Fontaine nerwowo wygrzebał z kieszeni ciasteczko i wsunął je do ust.

– Chętnie wrócilibyśmy do naszej dawnej bazy – mówił dalej ów Chris Noloc – a potem wysłali do was naszą delegację. Przy waszym poziomie techniki nie będziecie mieli trudności w zorganizowaniu rozmowy, przy»której partnerzy będą się mogli widzieć nawzajem. Niestety jesteśmy zmuszeni skorzystać z waszej pomocy, chociaż i my dysponujemy niezbędnymi do tego środkami. Nie możemy jednak nawiązać łączności z ojczyzną i sprowadzić stamtąd sprzętu. Proponujemy dostosować termin naszego spotkania do waszych możliwości.

Była to właściwie prośba, ale słowa brzmiały pewnie. To, co oni mają do zaoferowania, to nie tylko poziom techniczny helikopterów, pomyślał Hal.

Bp wyłączył mikrofon. Teraz porozumiewał się szeptem z sekretarką generalną i Gwenem. Hial siedział za daleko, aby móc coś zrozumieć. Widział tylko, że Res przysuwa się powoli w stronę nadajnika, jakby coś ważnego leżało jej na sercu.

Tamtych troje ustalało widocznie termin. Też mi problem, pomyślał Hal. Właściwie potrzebny nam jest jedynie sprzęt, jaki znajduje się na platformie, tylko że w podwójnej ilości. Wzruszył ramionami. Nie jest ważne: kiedy, tylko żeby to się wreszcie odbyło.

Z głośnika rozległ się znowu głos kierownika obcej – ekspedycji. Hal zaczął przysłuchiwać się uważnie.

Proponujemy od tego momentu porozumiewać się codziennie drogą radiową o jakiejś ustalonej porze, aby ustalić sprawy organizacyjne. Wydaje nam się, że godzina dziesiąta byłaby porą odpowiednią.

Nie ulegało wątpliwości, że przybysze przejęli całą inicjatywę w swoje ręce.

Profesor Fontaine zabrał głos. Zgodził się na propozycję i wyznaczył termin spotkania na ósmy dzień następnego miesiąca. A więc daje nam jeszcze ponad dwa tygodnie czasu, pomyślał Hal. Taka zwłoka! Widocznie istnieją jeszcze jakieś wątpliwości, o których nie wiem…