Vanessa, której Elektryczna Zbroja zaczęła się rozpływać, a naboje dawno się skończyły, z ulgą otarła pot z czoła. Gdy zabrzmiało ostatnie słowo zaklęcia, niewidzialna siła odrzuciła Guya pod ścianę, gdzie wił się w agonii wśród skrzynek i pudełek, niszcząc to, co jeszcze zostało do zniszczenia.
Jeden z przemytników dostał się w jego pole rażenia i teraz konał w drgawkach wskutek straszliwego uderzenia prądem.
Agonia yira nie trwała długo. Po kilku sekundach bezkształtny piorun kulisty wybuchł jasnym światłem, a potem rozsypał się na mnóstwo iskierek. Potem one też znikły…
– Teraz twoja kolej – obiecał Kreol groźnie, podchodząc do Ozoga, cały czas zajętego pojedynkiem z pobratymcem – demonem.
Obaj nie wyglądali najlepiej. Ciało Ozoga gęsto pokrywały szarpane rany, pozostawione przez zęby Butt-Krillacha. Elwen natomiast po spotkaniu jego paszczy z pancernym łbem uttuku pozbył się niemal połowy zębów, a do tego wyglądał na mocno poparzonego – jego przeciwnik ani na chwilę nie przestał otaczać się płomieniami.
– Arra i Agnibaal! – krzyknął Kreol, chłoszcząc Ozoga magicznym łańcuchem. – W imię Marduka i Marutukku, Trzeciego Emblematu – rozsyp się w proch, perfidny uttuku!
W miejscu, gdzie Ozoga uderzył łańcuch, natychmiast pojawiła się opuchnięta, ohydna pręga, a po chwili z k’ula została tylko sterta czarnego popiołu.
Butt-Krillach, zmęczony i wyczerpany, podpełzł do maga, kulejąc na wszystkie ręce i smętnie zaskomlił.
– Widzi pan, Kreolu? – z trudem powiedział pokaleczoną paszczą. – Ze mnie też może być jakaś korzyść…
– To prawda… – Mag pokiwał głową z uznaniem, mimochodem nakładając na niego zaklęcie Regeneracji. Zwyczajne Uzdrowienie praktycznie nie działa na demony. – A co zrobimy z tym drugim?
Z zainteresowaniem obejrzał zwłoki Nanghsibu, szturchnął go czubkiem buta, poskrobał palcem, po czym odwrócił się obojętnie.
– Co, nie zamierzasz go zniszczyć? – ze zdziwieniem zapytała Van, ale mag nie raczył nawet odpowiedzieć, zbierając z ziemi pył, który pozostał z Ozoga. – Dobrze, nie, nie tak… Znajdą go faceci w czerni, odwiozą do „Bazy 51”… Mają już trupy kosmitów, teraz będą mieli demona… Oj, Shep, nie rozwiązaliśmy cię!
Ocalali przemytnicy zaczęli powoli wyłazić z ukrycia. Kreol nadal budził w nich przerażenie, ale jednak był człowiekiem, a nie jaszczuropodobnym demonem czy żywym piorunem.
– A wy wszyscy dlaczego jeszcze żyjecie? – zupełnie szczerze zdziwił się mag, odkrywszy, że w magazynie jest mnóstwo ludzi. – Niech was ogień Gibila pochłonie, robaki!
Oczywiście, zaklęcie zadziałało natychmiast – Vanessa nie zdążyła nawet krzyknąć, żeby nie ważył się zabijać aresztowanych. Banda Polakowa ostatecznie zakończyła swe istnienie – wszyscy jej członkowie, zgodnie z życzeniem Kreola zamienili się w pochodnie. Magazyn wypełnił się dzikim wrzaskiem i wyciem – śmierć w płomieniach jest bardzo bolesna. Jedna żywa pochodnia zapłonęła nawet na zewnątrz – komuś udało się uciec w zamieszaniu, choć niezbyt daleko.
Ogień Gibila w ciągu kilku sekund zabił wszystkich, oprócz Kreola i jego kompanii oraz Shepa. Nieszczęsny chłopak w końcu zdołał się uwolnić, a teraz z przerażeniem patrzył na swych wybawców, wyraźnie bojąc się ich znacznie bardziej niż tych, których Kreol pokonał.
Vanessa rozumiała, że powinna zrugać maga za masowe zabójstwo – przecież na jej oczach miała miejsce taka jatka, w porównaniu z którą czyn osądzonego niedawno Fletchera wydawał się dziecinną zabawą! Ale teraz nie miała do tego głowy. Wzięła się pod boki, podeszła do Kreola i wrzasnęła:
– Co tak późno, co?! Ja tutaj… a ty…! Świnia, świnia, świnia!!!
Van z całej siły uderzyła go w pierś. I jeszcze raz, i jeszcze. Kreol, zupełnie skołowany, mrugał, patrząc na rozszalałą uczennicę. Przerwała egzekucję dopiero wtedy, gdy zauważyła, że dół koszuli Kreola jest przesiąknięty krwią.
– I to się nazywa wdzięczność? – powiedział, obrażony. – Nie doczekasz się jej, ani tu, ani w Sumerze…
– Oj, a co ci się stało? – zapytała zmieszana Van, wskazując na krew.
– A jak myślisz?! – odburknął rozdrażniony mag. – Nie mogłem znaleźć cię bez nadajnika… w każdym razie, nie dość szybko! Musiałem wezwać demona. W legionie Eligora poszukiwaniem zagubionych zajmuje się Andromalis, a jego już wykorzystałem… zresztą pamiętasz to.
– Pamiętam?
– Oczywiście. To on mi ciebie wtedy przywlókł… chociaż wcale go o to nie prosiłem!
– A, ten punk z muzeum… – przypomniała sobie Van.
– Kto? Tak czy inaczej, musiałem wezwać Ninnghizhiddu, a z nią nie mam umowy. Wiesz, ile krwi wzięła jako zapłatę za pomoc?! Mojej własnej krwi! Powiedz lepiej, czemu zniszczyłaś nadajnik?!
– Ja zniszczyłam?! – oburzyła się Vanessa. – To przecież któryś z nich! Zdaje się ten… a może ten…?
Vanessa z obrzydzeniem patrzyła na pogryzione i zwęglone zwłoki, ale teraz odróżnić jednego od drugiego praktycznie się nie dało.
– Dobrze, niech będzie. A po co wypuściłaś yira? Czy po to go łowiłem?!
– Ja wypuściłam?! – znowu oburzyła się Vanessa. – A czy uprzedziłeś mnie, że z tego pierścionka nie można strzelać seriami? I w ogóle – nie miałam wyboru, coś chciało mnie zeżreć! I to twoja wina!
– Moja?! – tym razem Kreola oburzył niesprawiedliwy zarzut. – A co ja mam z tym wspólnego, uczennico?! Czy to ja nasłałem na ciebie demona?!
– Nie ty. – Vanessa postanowiła nie rzucać oszczerstw. – Ale przecież nasłali go na ciebie! A ja jestem tylko niewinną ofiarą! Przeżyłam dwadzieścia cztery lata i ani razu nie widziałam nawet malutkiego demona! A odkąd ciebie poznałam, wyłażą z każdej szpary!
– Też mi coś, dwadzieścia cztery lata… – uśmiechnął się Kreol z wyższością. – Ja mam nie jeden wiek, a trzy. Bezwzględny: pięć tysięcy lat z niedużym okładem. Osobisty: dziewięćdziesiąt trzy i pół. I biologiczny: trochę mniej niż trzydzieści. Sądzę, że w tej chwili jakieś dwadzieścia dziewięć…
– A do tego jeszcze zniszczył moją toyotę… – smętnie pociągnęła nosem Vanessa, nie słuchając rozważań Kreola o jego wieku. – To był taki dobry samochód…
Samochodu rzeczywiście było żal – Vanessa dostała go z okazji osiągnięcia pełnoletności i jeździła nim już dość długo.
Kreol popatrzył na nią z poczuciem winy i wyciągnął rękę. Dość niezręcznie – ciągle jeszcze nie opanował dobrze tego gestu.
– Remis? – zaproponował.
– Remis. – Van uśmiechnęła się przez łzy, ale nie uścisnęła mu ręki. Zamiast tego jeszcze raz pociągnęła nosem i objęła swojego osobistego maga. Ten tylko jęknął – wciąż jeszcze bolała go rana brzucha, którą sam sobie zadał rytualnym nożem, ale nie opierał się.