Изменить стиль страницы
  • Won, won, precz, precz!
    Zgiń, zgiń, przepadnij, przepadnij!
    Odejdź, zniknij, won, precz!
    Twoje zło, jak dym, niech uniesie się do niebios!
    Ina zumrija isa,
    Ina zumrija rerha,
    Ina zumrija besha,
    Ina zumrija hilrha,
    Ina zumrija duppira,
    Ina zumrija atlaka!
    Ana zumrija la taturra,
    Ana zumrija la tetehha,
    Ana zumrija la terherreba,
    Ana zumrija la tasannirha!
    Zaklinam cię, na życie szacownego Szamasza!
    Zaklinam cię, na życie Ea, władcy źródeł!
    Zaklinam cię, na życie Asalluhi, egzorcysty bogów!
    Zaklinam cię, na życie Girry, który cię schwytał!
    Ina zumrija lu tapparrasama!
    Isa isa rerha rerha!
    Besha besha hilrha hulrha!

    Vanessa, której Elektryczna Zbroja zaczęła się rozpływać, a naboje dawno się skończyły, z ulgą otarła pot z czoła. Gdy zabrzmiało ostatnie słowo zaklęcia, niewidzialna siła odrzuciła Guya pod ścianę, gdzie wił się w agonii wśród skrzynek i pudełek, niszcząc to, co jeszcze zostało do zniszczenia.

    Jeden z przemytników dostał się w jego pole rażenia i teraz konał w drgawkach wskutek straszliwego uderzenia prądem.

    Agonia yira nie trwała długo. Po kilku sekundach bezkształtny piorun kulisty wybuchł jasnym światłem, a potem rozsypał się na mnóstwo iskierek. Potem one też znikły…

    – Teraz twoja kolej – obiecał Kreol groźnie, podchodząc do Ozoga, cały czas zajętego pojedynkiem z pobratymcem – demonem.

    Obaj nie wyglądali najlepiej. Ciało Ozoga gęsto pokrywały szarpane rany, pozostawione przez zęby Butt-Krillacha. Elwen natomiast po spotkaniu jego paszczy z pancernym łbem uttuku pozbył się niemal połowy zębów, a do tego wyglądał na mocno poparzonego – jego przeciwnik ani na chwilę nie przestał otaczać się płomieniami.

    – Arra i Agnibaal! – krzyknął Kreol, chłoszcząc Ozoga magicznym łańcuchem. – W imię Marduka i Marutukku, Trzeciego Emblematu – rozsyp się w proch, perfidny uttuku!

    W miejscu, gdzie Ozoga uderzył łańcuch, natychmiast pojawiła się opuchnięta, ohydna pręga, a po chwili z k’ula została tylko sterta czarnego popiołu.

    Butt-Krillach, zmęczony i wyczerpany, podpełzł do maga, kulejąc na wszystkie ręce i smętnie zaskomlił.

    – Widzi pan, Kreolu? – z trudem powiedział pokaleczoną paszczą. – Ze mnie też może być jakaś korzyść…

    – To prawda… – Mag pokiwał głową z uznaniem, mimochodem nakładając na niego zaklęcie Regeneracji. Zwyczajne Uzdrowienie praktycznie nie działa na demony. – A co zrobimy z tym drugim?

    Z zainteresowaniem obejrzał zwłoki Nanghsibu, szturchnął go czubkiem buta, poskrobał palcem, po czym odwrócił się obojętnie.

    – Co, nie zamierzasz go zniszczyć? – ze zdziwieniem zapytała Van, ale mag nie raczył nawet odpowiedzieć, zbierając z ziemi pył, który pozostał z Ozoga. – Dobrze, nie, nie tak… Znajdą go faceci w czerni, odwiozą do „Bazy 51”… Mają już trupy kosmitów, teraz będą mieli demona… Oj, Shep, nie rozwiązaliśmy cię!

    Ocalali przemytnicy zaczęli powoli wyłazić z ukrycia. Kreol nadal budził w nich przerażenie, ale jednak był człowiekiem, a nie jaszczuropodobnym demonem czy żywym piorunem.

    – A wy wszyscy dlaczego jeszcze żyjecie? – zupełnie szczerze zdziwił się mag, odkrywszy, że w magazynie jest mnóstwo ludzi. – Niech was ogień Gibila pochłonie, robaki!

    Oczywiście, zaklęcie zadziałało natychmiast – Vanessa nie zdążyła nawet krzyknąć, żeby nie ważył się zabijać aresztowanych. Banda Polakowa ostatecznie zakończyła swe istnienie – wszyscy jej członkowie, zgodnie z życzeniem Kreola zamienili się w pochodnie. Magazyn wypełnił się dzikim wrzaskiem i wyciem – śmierć w płomieniach jest bardzo bolesna. Jedna żywa pochodnia zapłonęła nawet na zewnątrz – komuś udało się uciec w zamieszaniu, choć niezbyt daleko.

    Ogień Gibila w ciągu kilku sekund zabił wszystkich, oprócz Kreola i jego kompanii oraz Shepa. Nieszczęsny chłopak w końcu zdołał się uwolnić, a teraz z przerażeniem patrzył na swych wybawców, wyraźnie bojąc się ich znacznie bardziej niż tych, których Kreol pokonał.

    Vanessa rozumiała, że powinna zrugać maga za masowe zabójstwo – przecież na jej oczach miała miejsce taka jatka, w porównaniu z którą czyn osądzonego niedawno Fletchera wydawał się dziecinną zabawą! Ale teraz nie miała do tego głowy. Wzięła się pod boki, podeszła do Kreola i wrzasnęła:

    – Co tak późno, co?! Ja tutaj… a ty…! Świnia, świnia, świnia!!!

    Van z całej siły uderzyła go w pierś. I jeszcze raz, i jeszcze. Kreol, zupełnie skołowany, mrugał, patrząc na rozszalałą uczennicę. Przerwała egzekucję dopiero wtedy, gdy zauważyła, że dół koszuli Kreola jest przesiąknięty krwią.

    – I to się nazywa wdzięczność? – powiedział, obrażony. – Nie doczekasz się jej, ani tu, ani w Sumerze…

    – Oj, a co ci się stało? – zapytała zmieszana Van, wskazując na krew.

    – A jak myślisz?! – odburknął rozdrażniony mag. – Nie mogłem znaleźć cię bez nadajnika… w każdym razie, nie dość szybko! Musiałem wezwać demona. W legionie Eligora poszukiwaniem zagubionych zajmuje się Andromalis, a jego już wykorzystałem… zresztą pamiętasz to.

    – Pamiętam?

    – Oczywiście. To on mi ciebie wtedy przywlókł… chociaż wcale go o to nie prosiłem!

    – A, ten punk z muzeum… – przypomniała sobie Van.

    – Kto? Tak czy inaczej, musiałem wezwać Ninnghizhiddu, a z nią nie mam umowy. Wiesz, ile krwi wzięła jako zapłatę za pomoc?! Mojej własnej krwi! Powiedz lepiej, czemu zniszczyłaś nadajnik?!

    – Ja zniszczyłam?! – oburzyła się Vanessa. – To przecież któryś z nich! Zdaje się ten… a może ten…?

    Vanessa z obrzydzeniem patrzyła na pogryzione i zwęglone zwłoki, ale teraz odróżnić jednego od drugiego praktycznie się nie dało.

    – Dobrze, niech będzie. A po co wypuściłaś yira? Czy po to go łowiłem?!

    – Ja wypuściłam?! – znowu oburzyła się Vanessa. – A czy uprzedziłeś mnie, że z tego pierścionka nie można strzelać seriami? I w ogóle – nie miałam wyboru, coś chciało mnie zeżreć! I to twoja wina!

    – Moja?! – tym razem Kreola oburzył niesprawiedliwy zarzut. – A co ja mam z tym wspólnego, uczennico?! Czy to ja nasłałem na ciebie demona?!

    – Nie ty. – Vanessa postanowiła nie rzucać oszczerstw. – Ale przecież nasłali go na ciebie! A ja jestem tylko niewinną ofiarą! Przeżyłam dwadzieścia cztery lata i ani razu nie widziałam nawet malutkiego demona! A odkąd ciebie poznałam, wyłażą z każdej szpary!

    – Też mi coś, dwadzieścia cztery lata… – uśmiechnął się Kreol z wyższością. – Ja mam nie jeden wiek, a trzy. Bezwzględny: pięć tysięcy lat z niedużym okładem. Osobisty: dziewięćdziesiąt trzy i pół. I biologiczny: trochę mniej niż trzydzieści. Sądzę, że w tej chwili jakieś dwadzieścia dziewięć…

    – A do tego jeszcze zniszczył moją toyotę… – smętnie pociągnęła nosem Vanessa, nie słuchając rozważań Kreola o jego wieku. – To był taki dobry samochód…

    Samochodu rzeczywiście było żal – Vanessa dostała go z okazji osiągnięcia pełnoletności i jeździła nim już dość długo.

    Kreol popatrzył na nią z poczuciem winy i wyciągnął rękę. Dość niezręcznie – ciągle jeszcze nie opanował dobrze tego gestu.

    – Remis? – zaproponował.

    – Remis. – Van uśmiechnęła się przez łzy, ale nie uścisnęła mu ręki. Zamiast tego jeszcze raz pociągnęła nosem i objęła swojego osobistego maga. Ten tylko jęknął – wciąż jeszcze bolała go rana brzucha, którą sam sobie zadał rytualnym nożem, ale nie opierał się.