– Jeszcze jak! – uśmiechnął się niewesoło Andy.

– Czyli musisz jakoś przetrwać kilka lat gdzieś na krzywkę. Gdzieś, gdzie dają żreć i spać – ciągnął astronauta. – Nie przeszkadza ci, że ja tak walę z mostu, bez żadnych ceremonii? Powinieneś patrzeć realnie na życie.

– Tak, rozumiem – skinął głową Werner.

– W Paryżu dostaniesz żebraczy zasiłek i zapędzą cię do taniej szkoły. Potem pójdziesz do fabryki i będziesz tam naprawiał mózgi robotów, a po nocach przygotowywał się do egzaminu na uniwersytet. Będzie ci ciężko, ale się przebijesz i otrzymasz stypendium. Kolejne pięć lat o pustym brzuchu i z niezłym zasuwem, bo w dzień będziesz się uczył, a w nocy pracował jako sanitariusz. Uczył się będziesz dobrze, żeby nie stracić stypendium, i pracować też będziesz musiał wzorowo, żeby cię nie pogonili. To jest wariant najlepszy, najprzychylniejszy. Sprawdzi się tylko w przypadku, jeśli nadal będziesz miał fart. Ale może też być tak, że do końca swoich dni będziesz harował w fabryce. Na jakiejś hydroponicznej uprawie… Jak sądzisz, czy to dobre miejsce dla ciebie?

– Panie poruczniku – powiedział Andy – nie musi mnie pan przekonywać. Sam rozumiem, w jakim jestem położeniu. Dokąd mnie pan ciągnie? Proszę powiedzieć, a ja się zgodzę. Wierzę panu.

– Zuch! – poklepał go po ramieniu Uspienski. – Słusznie robisz. Powinieneś mi wierzyć, to moja profesja. Wyobrażasz sobie, mówię do kapitana: Sir, wysiadł procesor napędowy. Nie mam sterowania. A on mi nie wierzy… Taa… No więc, Andriej, skoro kumasz w technice leczniczej, to cała nasza aparatura wyda ci się prostsza od młotka. Przed osiemnastką będziesz miał już fajny zawód, a jako wojskowy do tego kupę ulg. I tak między nami, będziesz mógł się przenieść na medycynę lekko i łatwo. O ile zechcesz, rzecz jasna. Więc decyduj się. Do szkoły mamy stąd dziesięć minut marszu.

– Nie wiem… – wymamrotał Werner. – Szkoła… Noga wyżej, kursancie…

– Ale co ty! – roześmiał się porucznik. – Przecież to kosmiczna! Tam działa druga zasada termodynamiki, i to na całego! Świetne chłopaki, to ci gwarantuję!

– Ale ja nie mam wieku… – nieśmiało zauważył Andy.

– To się zrobi – machnął ręką astronauta.

– A pan tam wykłada?

– W życiu! Ja dobieram sobie załogę z absolwentów. Zapędzili mnie do bazy szkoleniowej, ale tymczasowo. Że tak powiem, w celu wychowawczym. Za brutalność i nietaktowne zachowanie. Ale bardzo dobrze znam tę uczelnię. Uwierz mi, da się tam żyć. Dają jeść do oporu, pokoje pojedyncze i – powtarzam – bardzo fajni ludzie. W sumie twój wybór, ale, moim zdaniem, to jest jakaś szansa.

– Chciałbym trochę pomyśleć – powiedział Werner.

– Trzy dni. Potem wyjeżdżam. Masz pieniądze? Kiedy ostatnio jadłeś?

– Zaraz, panie poruczniku – poprosił Andy. Ukrył twarz w dłoniach i przez kilka minut, posapując, siedział nieruchomo.

Porucznik czekał cierpliwie.

– Zgadzam się – zdecydował w końcu chłopak, odsuwając dłonie od twarzy. Jego policzki były zarumienione i grasował po nich lekki tik. – Zgadzam się. Idę z panem.

– Szybko łapiesz jak na swoje lata – zauważył Uspienski. Wstał, Andy podniósł się również. – Zapamiętaj moje słowa, nic nie będzie za darmo.

– Czyli?

– Nie będziesz admirałem – powiedział porucznik. – Jak i ja zresztą.

Pod bramą uczelni Werner nagle się zatrzymał.

– No, co jest? – zapytał astronauta. – Będzie spoko.

– To nie to – powiedział Andy. – Chciałem zapytać… Pan chce mi pomóc, bo jestem Rosjaninem?

– A jak? – Uśmiech porucznika rozciągnął mu usta od ucha do ucha. – A komu mam jeszcze na tej śmierdzącej planecie pomagać? Ale nie świruj, Andriej. Co to za różnica, jaka jest twoja narodowość. Ważne, że nie było ci dobrze. Jak mogłem przejść obok?

– Przepraszam – wymamrotał chłopak.

– Nie ma sprawy – powiedział astronauta. – W całym swoim życiu ze dwadzieścia razy tak samo siedziałem i tonąłem w rozpaczy jak ty dzisiaj… – i urwał.

Andy czekał na ciąg dalszy, ale po chwili milczenia sam zapytał:

– Podchodzili do pana dobrzy ludzie?

– A-ni-ra-zu! – roześmiał się Uspienski lekko dumny ze swoich słów.

Postawił stopę na stopniu i puścił do chłopaka oko.

– Wyżej nogę, kursancie Werner – powiedział. – I wyżej nos. Zaczęła się podróż. Pajechali?

– Pajechali! – odpowiedział Andy.

Werner w następnych latach wpadał w rozpacz nie dwadzieścia, jak porucznik Uspienski, ale raczej około tysiąca razy. Szalenie tęsknił za rodzicami i nie potrafił zrozumieć, dlaczego to jemu los zafundował tak okrutną rzeczywistość. Ale już nigdy więcej nie stracił panowania nad sobą przy obcych.

Nie udało mu się zostać nawigatorem z powodu nadpobudliwości. Nie przyjęto go również do systemu nadzoru ogniem – słaby refleks. Już siedział zdenerwowany na parapecie i gapił się na swój bilet do Europy, gdy nagabnął go starszy wykładowca wydziału wsparcia technicznego. Podniósł abiturienta za kołnierz i rozmawiał z nim przez pięć minut.

– Skąd się tu w ogóle wziąłeś? – zapytał.

– Przyprowadził mnie porucznik Uspienski – odparł Andy.

– Serio? – roześmiał się wykładowca. – Dlaczego nie powiedziałeś od razu? Cały Aleks. Naszemu rektorowi do dziś drży głos, kiedy go wspomina. Idziemy, astronauto! Możesz uważać, że przyjąłem cię bez egzaminów. A jeśli za rok nie będziesz prymusem na roku, to oderwę ci łeb i nawrzucam w otwór wiesz czego.

Na czwartym roku Werner miał już opinię wspaniałego speca. Wraz z upływem czasu coraz bardziej kochał swoje zajęcie – praca z aparaturą i elektroniką okrętu bojowego okazała się co najmniej tak samo fascynującym zajęciem jak neurochirurgia. Statki kosmiczne były w pewnym sensie żywymi istotami, wymagały niezawodnej diagnostyki, a tu z Andym nikt nie mógł się równać. Mimo to nie przeszedł na piąty rok – przyjechał po niego słynny kapitan Uspienski, na powitanie którego wypadła na dziedziniec połowa uczelni.

– Pajechali? – zapytał kapitan Wernera.

– Pajechali! – odpowiedział ten.

Otrzymał poza kolejnością naszywki ensigna i Uspienski zabrał go na swój destroyer „Han Solo”. Dwa sezony patrolowania Pasa zaliczono Andy’emu jako praktykę dyplomową. Podobnie zresztą jak innym, bo niemal połowę załogi tworzyły szczeniaki z oficerskimi naszywkami, ale bez oficjalnego certyfikatu. Werner nie dowiedział się nigdy, jak Uspienskiemu udawało się wciągnąć ich wszystkich na pokład okrętu. Ale właśnie ta szczeniacka załoga, nieobciążona przesadną miłością do życia z powodu braku żon i dzieci, dokonywała dosłownie cudów. Ordery i medale sypały się na destroyer jak z rogu obfitości. Ganiając za piratami i przemytnikami, „Solo” wykonywał manewry niewykonalne dla jednostek takiego typu i mknął z takimi przyspieszeniami, w jakich inne załogi nie były w stanie poruszyć ręką.

Potem Andy tonął na „von Reyu”. Później własnym ciałem zatykał przestrzelinę na scoucie „din Alt”. Następnie wpakował się w spore kłopoty na desantowcu „Rick Dekard”, na którym dwukrotnie był ranny i omal nie spłonął. Wreszcie przeżył eksplozję na „Andrew Wigginie” i ten incydent stał się końcem jego wspaniałej kariery. Porucznik Werner zdobył opinię farciarza. Człowieka, który wychodzi cało ze śmiertelnie niebezpiecznych sytuacji. I człowieka, którego takie sytuacje dopadają na każdym niemal kroku. Nikt go już nie chciał brać do załogi, nawet commander Uspienski, znany już powszechnie jako Raszyn. Po pierwsze, miał na „Skoczku” pełną obsadę, po drugie, Andy emu w wyniku wielu kontuzji psychicznych chyba schrzanił się charakter i po raz pierwszy nieźle napyskował admirałowi. Na straty spisał go osobiście Tyłek, będący jeszcze wtedy komandorem. Przejrzał jego papiery, pokręcił kościstym nosem, a gdy Werner zniknął mu z oczu, powiedział:

– Pozbędziemy się go przy pierwszej sprzyjającej okazji. Szkoda faceta, ale ściąga na siebie nieszczęścia. Niestety, są tacy ludzie.

Andrew nie przeszedł więc kolejnej komisji medycznej, która zdiagnozowała krytyczny poziom przeciążenia nerwowego.