Najbardziej utkwiła mi w pamięci chwila, kiedy wszyscy zebraliśmy się na głównym placu miasta, aby obserwować odlot statku kolonizacyjnego. Było to w szczycie jesiennego sezonu meteorowego i niebo nad naszymi głowami co chwila przecinały dziesiątki złotych lub srebrzystych krech. Nagle zapłonęło małe, lecz niezwykle jaskrawe słońce, i przez prawie godzinę patrzyliśmy, jak nasi przyjaciele artyści oddalają się od nas, pchani ognistym młotem plazmowych silników. Zjawił się także Smutny Król Billy; pamiętam do dziś spojrzenie, jakim obdarzył mnie przed wejściem do ozdobnego śmigacza, który powiózł go z powrotem ku bezpiecznej siedzibie w Keats.
W ciągu następnych dwunastu lat opuszczałem miasto zaledwie kilka razy – po to, aby znaleźć biorzeźbiarza, który uwolniłby mnie od satyrowego wcielenia, a także w celu uzupełnienia zapasów żywności. Akurat wtedy ze świątyni Chyżwara zaczęły ponownie wyruszać pielgrzymki, dzięki czemu mogłem korzystać z wyznaczonego przez nie szlaku śmierci, tyle że podążałem w przeciwną stronę. Najpierw piesza wędrówka do Baszty Chronosa, stamtąd kolejką linową przez Góry Cugielne, potem wiatrowóz, a wreszcie barką Charona w dół rzeki Hoolie. W drodze powrotnej przypatrywałem się pielgrzymom, zastanawiając się, którym z nich dane będzie wrócić.
Niewielu ludzi odwiedzało Miasto Poetów. Z biegiem czasu nie ukończone wieże zaczęły coraz bardziej przypominać ruiny, wspaniałe galerie o kopułach z metalu i szkła obrosły pnączami, a spomiędzy marmurowych bloków i kamiennych płyt zaczęły wyłaniać się źdźbła trawy. Chaos spotęgowały działania Planetarnych Sił Samoobrony, które rozrzucały miny i zastawiały pułapki w celu schwytania Chyżwara, przyczyniając się jedynie do dewastacji najpiękniejszych części miasta. Przestał działać system nawadniania. Runął akwedukt. Pustynia zdobywała coraz to nowe tereny. Przenosiłem się z komnaty do komnaty w opustoszałym pałacu Króla Billy’ego, pracując nad poematem i czekając na spotkanie z moją muzą.
Jeśli się nad tym zastanowić, to sprzężenie przyczyna-skutek zaczyna przypominać jakąś szaloną pętlę logiczną wymyśloną przez infoartystę Carolusa albo namalowaną przez Eschera: Chyżwar pojawił się dzięki magicznej mocy mego poematu, ale z kolei ów poemat nie mógłby powstać bez obecności albo przynajmniej zagrożenia obecnością Chyżwara, który pełnił rolę muzy. Zresztą całkiem możliwe, że byłem wtedy nieco szalony.
W ciągu dwunastu lat nagła śmierć wyeliminowała wszystkich dyletantów, aż w końcu zostaliśmy tylko Chyżwar i ja. Coroczny przepływ pielgrzymów podążających ku Grobowcom Czasu stanowił jedynie niewielką niedogodność – ot, kolejna karawana mijająca w oddali ruiny miasta. Zdarzało się, że później widziałem kilka postaci uciekających pośpiesznie w kierunku oddalonej o dwadzieścia kilometrów na południowy zachód Baszty Chronosa, ale najczęściej nikt nie wracał.
Czekałem w cieniu chylących się ku ruinie budowli. Moje włosy i broda urosły tak bardzo, że częściowo zakrywały łachmany, które służyły mi za ubranie. Wychodziłem najczęściej nocą, przemykając wśród ruin niczym niespokojny cień; czasem spoglądałem na oświetloną pałacową wieżę, zupełnie jak David Hume, który zaglądał w okna własnego pokoju, by stwierdzić ze smutkiem, że nie ma go w domu. Nie przeniosłem syntetyzera żywności do zajmowanej przeze mnie komnaty i nadal spożywałem posiłki pod wielką kopułą ogólnej jadalni.
Ani razu nie udało mi się spotkać Chyżwara. Co prawda wielokrotnie budziłem się tuż przed świtem, zaalarmowany jakimś nagłym odgłosem – mógł to być zgrzyt metalu ocierającego się o kamień albo skrzypnięcie piasku pod czyjąś stopą – ale choć miałem całkowitą pewność, że jestem obserwowany, nigdy nie zdołałem dostrzec obserwatora.
Czasem, szczególnie nocą, wyruszałem na krótką wycieczkę do Grobowców Czasu. Unikając pulsujących granic antyentropicznych pól siłowych, wędrowałem wśród skomplikowanych cieni pod skrzydłami Sfinksa albo spoglądałem na gwiazdy przez szmaragdową ścianę Starego Grobowca. Po powrocie z jednej z tych nocnych eskapad zastałem w pracowni nieproszonego gościa.
– Wspaniale, M-m-martin – powiedział Król Billy, poklepując jedną ze stert zapisanych kartek papieru, które walały się po całym pokoju. Siedząc w ogromniastym fotelu przy długim stole, pozbawiony królestwa monarcha wydawał się bardzo stary i jeszcze bardziej nieforemny niż zwykle. – Czy n-n-naprawdę sądzisz, że ludzkość zasłużyła sobie na t-t-taki koniec? – zapytał cicho, jąkając się jak za dawnych lat.
Wszedłem do pokoju, ale nic nie odpowiedziałem. Billy przez ponad dwadzieścia lat standardowych był dla mnie nie tylko mecenasem, ale i przyjacielem, lecz w tej chwili wydawało mi się, że byłbym w stanie go zabić. Na myśl o tym, że ktoś czytał Pieśni Hyperiona bez mojej zgody, ogarniał mnie szał.
– Widzę, że d-d-datujesz poszczególne ustępy p-p-poematu? – zauważył Smutny Król Billy, przeglądając od niechcenia najświeższą stertę.
– Jak się tu dostałeś? – warknąłem.
Nie było to wcale głupie pytanie. Przez kilka ostatnich lat rejon Grobowców Czasu nie należał do najbardziej bezpiecznych dla wszelkiego rodzaju śmigaczy, promów orbitalnych i śmigłowców. Wszystkie maszyny lądowały bez pasażerów. Nie trzeba mówić, że przyczyniło się to do rozkwitu mitu Chyżwara.
Mały człowieczek w wymiętej pelerynie wzruszył ramionami. Jego strój miał być elegancki i dostojny, a tymczasem upodabniał go tylko do otyłego arlekina.
– P-p-przyłączyłem się do ostatniej grupy pielgrzymów, a z Baszty Chronosa skręciłem od razu w stronę miasta. Zauważyłem, że od wielu miesięcy nie napisałeś ani słowa. M-m-możesz mi to wyjaśnić, Martin?
Milczałem, wpatrując się w niego z wściekłością i zbliżając się krok za krokiem.
– W takim razie ja spróbuję t-t-to zrobić. – Popatrzył na ostatnią zapisaną stronę z taką miną, jakby ujrzał tam rozwiązanie gnębiącego go od dawna problemu. – Te wersy napisałeś tego samego tygodnia w ubiegłym roku, kiedy zniknął J. T. Telio.
– I co z tego? – zapytałem jakby nigdy nic. Dotarłem już do stołu. Udając, że czynię to zupełnie nieświadomie, zgarnąłem najbliższy stos kartek i odsunąłem go poza zasięg rąk Billy’ego.
– T-t-to, że akurat wtedy, p-p-przynajmniej według sond PSS, zaginął ostatni mieszkaniec Miasta P-p-po-etów. Ma się rozumieć, ostatni z wyjątkiem ciebie, M-m-martin.
Wzruszyłem ramionami, po czym ruszyłem niespiesznie wokół stołu. Musiałem dostać się do króla, ale w taki sposób, żeby nie narazić na szwank rękopisu.
– Nie d-d-dokończyłeś tego, Martin – ciągnął swoim głębokim, smutnym głosem. -Wciąż jeszcze jest niewielka szansa, że ludzkość przeżyje ten k-k-kryzys.
– Żadnej.
Byłem coraz bliżej.
– Ale ty nie jesteś w stanie już pisać, p-p-prawda? Nie potrafisz układać wierszy, jeśli t-t-twoja muza nie przelewa czyjejś krwi?
– Pieprzysz.
– M-m-możliwe, ale to jednak zdumiewający zbieg okoliczności. Zastanawiałeś się kiedyś, d-d-dlaczego akurat ty ocalałeś?
Wzruszyłem ramionami i niepostrzeżenie odsunąłem kolejną stertę papierów. Byłem wyższy, silniejszy i bardziej bezwzględny niż Billy, ale musiałem mieć pewność, że moje dzieło nie ucierpi, kiedy chwycę go wpół, podniosę z fotela i wyrzucę z pokoju.
– N-n-najwyższa pora, żebyśmy spróbowali jakoś zaradzić temu p-p-problemowi -wyjąkał mój mecenas.
– Wcale nie – odparłem. – Najwyższa pora, żebyś sobie poszedł.
Przesunąłem ostatnią ryzę papieru i podniosłem rękę. Ku swemu zdziwieniu stwierdziłem, że trzymam w niej mosiężny świecznik.
– Nie ruszaj się, proszę – powiedział łagodnie Billy, celując we mnie z ogłuszacza.
Zawahałem się tylko przez sekundę, a potem parsknąłem śmiechem.
– Ty kurduplowaty, beznadziejny palancie! – syknąłem. – Nie potrafiłbyś pociągnąć za spust, nawet gdyby od tego zależało twoje życie.
Ruszyłem ku niemu, żeby dać mu porządną nauczkę.