Tyrena Wingreen-Feif nie wydawała się zbytnio przejęta. Dwa tygodnie od chwili, gdy otrzymałem pierwsze recenzje, a dzień po zakończeniu trwającego trzynaście dni ponurego pijaństwa, wyszedłem z transmitera w jej gabinecie i rzuciłem się na wielki fotel z czarnej, półpłynnej pianogumy, który czaił się pośrodku pokoju niczym miękka pantera. Na Pierwszej Tau Ceti trwała właśnie jedna z legendarnych burz, obejmujących swym zasięgiem całą planetę, i gigantyczne błyskawice przecinały krwistoczerwone powietrze tuż za granicą pola siłowego.
– Nie przejmuj się – powiedziała Tyrena. Tym razem miała na głowie najmodniejszą fryzurę, to znaczy włosy sterczące jak półmetrowe rogi, jej strój zaś składał się wyłącznie z opalizującego pola siłowego, które częściowo przesłaniało, ale w znacznie większym stopniu odsłaniało nagie ciało. – Wypuściliśmy tylko sześćdziesiąt tysięcy egzemplarzy, więc straty nie są zbyt wielkie.
– Mówiłaś, że planujecie siedemdziesiąt milionów – przypomniałem jej.
– Tak, ale zmieniliśmy zdanie po zasięgnięciu opinii naszej SI.
Odniosłem wrażenie, że fotel zapada się pode mną.
– Nawet Sztuczna Inteligencja uznała Pieśni za szmirę?
– Sztuczna Inteligencja uznała Pieśni za arcydzieło – odparła Tyrena. – Dzięki temu wiedzieliśmy już na pewno, że to będzie całkowita klapa.
Wyprostowałem się w fotelu.
– Nie moglibyśmy sprzedać części nakładu TechnoCentrum?
– Sprzedaliśmy. Jeden egzemplarz. Przypuszczam, że wszystkie Sztuczne Inteligencje wchłonęły go w sekundę po zakończeniu przekazu. One niespecjalnie przejmują się naszymi prawami autorskimi.
– Aha – mruknąłem, ponownie zapadając się w pianogumę. – Co teraz?
Na zewnątrz błyskawice dorównujące rozmiarami autostradom Starej Ziemi wykonywały swój rozedrgany taniec, łącząc purpurowe obłoki ze szczytami siedzib wszechświatowych korporacji.
Tyrena wstała zza biurka i podeszła do samej krawędzi wyłożonego dywanem koła. Jej ciało migotało różnymi barwami, jakby było pokryte cienką warstwą oliwy.
– Teraz musisz zdecydować, czy chcesz być pisarzem, czy największym palantem w całej Sieci.
– Co takiego?
– Przecież słyszysz. – Tyrena odwróciła się do mnie i uśmiechnęła. Na zębach miała złote nakładki. – Według umowy, jaką zawarliśmy, mamy prawo w dowolny sposób dochodzić zwrotu nadpłaconej zaliczki. Możemy zająć twoje konto w Interbanku, zarekwirować złote monety, które ukryłeś na Wolności, i sprzedać twój cudaczny dom. Wtedy bylibyśmy kwita, a tobie nie pozostałoby nic innego, jak dołączyć do artystycznych nieudaczników i wariatów, którymi Smutny Król Billy otacza się na tej swojej zakazanej planetce.
Wpatrywałem się w nią bez słowa. Tyrena po raz drugi obdarzyła mnie złotozębym, drapieżnym uśmiechem.
– Możemy także chwilowo zapomnieć o naszych rozliczeniach i pozwolić ci przystąpić do pracy nad kolejną książką.
Moja kolejna książka ukazała się pięć miesięcy standardowych później. Umierająca Ziemia II zaczynała się tam, gdzie skończyła się Umierająca Ziemia, tyle tylko że tym razem była to zwyczajna proza, długość zdań zaś i układ rozdziałów zostały dostosowane do wyników bioneurologicznych testów przeprowadzonych na wybranej losowo grupie sześciuset trzydziestu ośmiu przeciętnych czytelników. Książka była na tyle cienka, żeby nie odstraszyć potencjalnego nabywcy, okładkę natomiast zdobił animowany hologram, na którym jakiś wysoki, muskularny osobnik – prawdopodobnie Amalfi Schwartz, choć w rzeczywistości mój przyjaciel był niski, blady i nosił szkła korekcyjne – zdziera suknię z broniącej się rozpaczliwie, jasnowłosej piękności, ona zaś odwraca się do czytelnika i wzywa pomocy omdlewającym głosem Leedy Swann, jednej z największych gwiazd pornograficznych holofilmów.
Umierająca Ziemia II rozeszła się w nakładzie dziewiętnastu milionów egzemplarzy.
– Całkiem nieźle – stwierdziła Tyrena. – Zawsze trzeba trochę czasu na zdobycie czytelników.
– Pierwsza Ziemia miała trzy miliardy nakładu – zauważyłem.
– “Efekt pielgrzyma” – odparła. – Mein Kampf. Coś takiego zdarza się raz na sto lat, albo i rzadziej.
– Niemniej trzy miliardy…
– Posłuchaj – przerwała mi. – W dwudziestym wieku na Starej Ziemi wielkie korporacje prowadzące sieć tanich restauracji wycinały z tusz wołowych najgorsze części, smażyły je na starym tłuszczu, dodawały nieco rakotwórczych przypraw, zawijały to w papier i sprzedawały w liczbie dziewięciuset miliardów sztuk rocznie. Tacy właśnie są ludzie. Sam się o tym przekonasz.
W Umierającej Ziemi III pojawiły się nowe postaci: Winona, zbiegła niewolnica, która jakiś czas później stała się właścicielką ogromnej plantacji plastowłókników (nieważne, że plastowłókniki nigdy nie rosły na Ziemi); Arturo Redgrave, nieustraszony przemytnik (tylko co on miał przemycać, do diabła?); a także Innocence Sperry, dziewięcioletnia telepatka umierająca na jakąś śmiertelną, choć nie zidentyfikowaną chorobę. Innocence dociągnęła jednak aż do Umierającej Ziemi IX, a kiedy Transline wreszcie pozwoliło mi ukatrupić gówniarę, urządziłem sobie sześciodniowe pijaństwo na dwudziestu planetach. Obudziłem się w kanale odpływowym na Bramie Niebios z największym kacem we wszechświecie oraz graniczącym z pewnością przekonaniem, iż już wkrótce będę musiał rozpocząć pracę nad dziesiątym tomem Kronik Umierającej Ziemi.
Nietrudno jest być twórcą pozbawionych wszelkich ambicji bestsellerów. Sześć lat standardowych, jakie dzieliły Umierającą Ziemię II od Umierającej Ziemi IX, minęło właściwie bezboleśnie. Prawie wcale nie przygotowywałem się do pisania, budowałem akcję splecioną z bezsensownych wątków, postaci, które wychodziły spod mojego pióra, były miałkie i dwuwymiarowe, styl prymitywny – ale za to mogłem dowolnie dysponować wolnym czasem. Ożeniłem się jeszcze dwa razy; każda żona odeszła ode mnie bez większego żalu, za to ze znaczną częścią honorarium za którąś Umierającą Ziemię. Nurzałem się w religijności i alkoholu, żeby ostatecznie stwierdzić, że w tym drugim znacznie łatwiej znajduję pocieszenie.
Udało mi się zachować dom. Dodałem nawet sześć pokoi na pięciu planetach i wypełniłem je dziełami sztuki. Bawiłem się, ile wlezie. Wśród moich znajomych znajdowali się także pisarze, ale – jak zawsze – nie ufaliśmy sobie i obmawialiśmy kolegów za ich plecami, zazdroszcząc sobie nawzajem sukcesów oraz wyszukując zarówno autentyczne, jak i wyimaginowane błędy w utworach. Każdy pielęgnował w sercu słodkie przeświadczenie, iż tylko on jest prawdziwym artystą, który jedynie za sprawą kaprysu zdecydował się uciec na chwilę w komercję, pozostali to jedynie marni rzemieślnicy.
A potem, pewnego rześkiego poranka, kiedy obudziłem się w sypialni kołyszącej się łagodnie wśród gałęzi drzewa na planecie templariuszy, spojrzałem w szare niebo i uświadomiłem sobie, że moja muza mnie opuściła.
Minęło pięć lat od chwili, kiedy napisałem ostatni wiersz. Pieśni leżały nietknięte na biurku w wieży na Denebie Drei – zaledwie kilka stron więcej ponad to, co zostało opublikowane. W pracy nad powieściami korzystałem z procesorów myśli, i kiedy wszedłem do pokoju, jeden z nich wyświetlił następujące zdanie: Kurwa, co ja zrobiłem z moją muzą?
Fakt, że muza uciekła ode mnie, a ja nawet tego nie zauważyłem, najlepiej świadczy o poziomie uprawianej przeze mnie twórczości. Tym, którzy nigdy nie pisali i nigdy nie czuli potrzeby tworzenia, mówienie o muzach może się wydać zwykłym bajdurzeniem. Jednak dla tych, którzy żyją dzięki Słowu, muzy są równie realne i niezbędne jak miękka glina języka, będąca dla nich podstawowym surowcem. Kiedy piszesz – naprawdę piszesz – masz wrażenie, jakbyś uzyskał bezpośrednie połączenie przez komunikator z bogami. Żadnemu prawdziwemu poecie nie udało się jeszcze opisać niezwykłego uniesienia, jakie odczuwa się wówczas, kiedy umysł staje się instrumentem takim samym jak pióro albo procesor myśli, służącym jedynie nadawaniu ostatecznego kształtu prawdom objawionym płynącym skądś.