Dlaczego zostałem wybrany, aby dzielić ich los?

Co wieczór zadaję te pytania w modlitwie, ale zamiast odpowiedzi słyszę jedynie dobiegającą z Rozpadliny okrutną pieśń wiatru.

214. dzień

Na poprzednich dziesięciu stronach zawarłem wszystkie spostrzeżenia i wnioski, do jakich udało mi się dojść. Ten zapis jest ostatni; jutro z samego rana wyruszam w głąb znacznie już spokojniejszego lasu ognistego.

Nie ulega wątpliwości, iż natrafiłem na jedyne we wszechświecie społeczeństwo pogrążone w autentycznej, stuprocentowej stagnacji. Bikurowie urzeczywistnili odwieczne marzenie ludzi o nieśmiertelności, ale zapłacili za to swoim człowieczeństwem i nieśmiertelnymi duszami.

Edwardzie, spędziłem wiele godzin, zmagając się ze swoją wiarą – a raczej jej brakiem – lecz teraz, w tym przerażającym zakątku zapomnianej niemal przez wszystkich planety, naznaczony budzącym odrazę piętnem, w jakiś przedziwny sposób odkryłem siłę wiary, jakiej nie znałem od czasów, kiedy ty i ja byliśmy jeszcze dziećmi. Przede wszystkim rozumiem teraz potrzebę wiary – czystej, ślepej, nic sobie nie robiącej z rozumnych argumentów – gdyż wiem, że tylko ona pozwala przetrwać w nieskończonym, dzikim oceanie wszechświata, rządzonym nieczułymi prawami i całkowicie obojętnym na los małych, myślących istotek, które go zamieszkują.

Codziennie próbowałem oddalić się od Rozpadliny i codziennie powalał mnie ból tak silny, że aż zdający się tworzyć nieodłączną część mego świata, tak jak zbyt małe, gorące słońce i zielonolazurowe niebo. Ból stał się moim sojusznikiem, aniołem stróżem, jedyną nicią łączącą mnie jeszcze z ludzkością. Krzyżokształt nie lubi bólu – ani ja. Mimo to postanowiłem wykorzystać go do moich celów. Uczynię to w pełni świadomie, nie zaś instynktownie, jak ta masa obcej tkanki wszczepiona w moje ciało. Jej działanie opiera się na unikaniu śmierci za wszelką cenę. Ja także nie chcę umierać, ale wolę ból i śmierć od trwającego wiecznie, bezmyślnego życia. Życie jest świętością – trwam przy tym przekonaniu jako podstawie nauczania mojego Kościoła przez minione dwadzieścia osiem stuleci, kiedy było takie tanie – ale jeszcze większą świętością jest moja dusza.

Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że to, co próbowałem uczynić z informacjami zdobytymi na Armaghaście, pozwoliłoby Kościołowi nie tyle na odrodzenie, co na zanurzenie się w pozornym, bezsensownym życiu, takim samym, jakie prowadzą te nieszczęsne, chodzące trupy. Jeżeli Kościołowi jest pisana śmierć, to musi ona nastąpić – w chwale, z pełną świadomością oczekującego go zmartwychwstania w Chrystusie. Kościół musi odejść w ciemność może nie z ochotą, ale dzielnie i z podniesionym czołem, tak jak czyniły miliony jego wyznawców. Musi okazać się godnym niezliczonych rzesz ludzkich, które stanęły twarzą w twarz z nicością w obozach śmierci, piekle atomowych wybuchów, na oddziałach onkologicznych i w pogromach, idąc na spotkanie ciemności z przekonaniem, że cały ten ból, wszystkie te poświęcenia miały jednak jakiś sens. Jedynym, co podtrzymywało tych ludzi na duchu, była cieniutka nitka nadziei i kruche przekonanie o słuszności tego, w co wierzyli. Jeżeli im się to udało, ja także muszę wykrzesać z siebie przynajmniej tyle odwagi. To samo dotyczy Kościoła.

Nie wierzę już, że jakaś operacja albo inny zabieg uwolni mnie od tego żarłocznego pasożyta, ale byłbym szczęśliwy, gdyby komuś udało się poznać jego naturę, nawet za cenę mojej śmierci.

Las ognisty osiągnął najniższą aktywność. Kładę się spać. Jutro wyruszę przed świtem.

215. dzień

Stąd nie ma wyjścia.

Czternaście kilometrów w głąb lasu. Gdzieniegdzie płomienie i wyładowania elektryczne, ale do wytrzymania. Trzy tygodnie marszu i znalazłbym się po drugiej stronie.

Krzyżokształt nigdy mi na to nie pozwoli.

Było to jak nie kończący się atak serca. Mimo to parłem naprzód, zataczając się, co chwila padając na kolana i pełznąc w popiele. Wreszcie straciłem przytomność. Kiedy ją odzyskałem, stwierdziłem, że czołgam się z powrotem w kierunku Rozpadliny. Zawróciłem, przeszedłem kilometr, padłem na ziemię, przepełzłem pięćdziesiąt metrów, ponownie straciłem przytomność, by odzyskać ją w poprzednim miejscu. Walczyłem przez cały dzień.

Przed zachodem słońca Bikurowie znaleźli mnie pięć kilometrów od Rozpadliny i zanieśli do wioski.

Słodki Jezu, za co mnie tak karzesz?

Mogę liczyć już tylko na to, że ktoś mnie tu znajdzie.

223. dzień

Kolejna próba. Ból. Kolejna porażka.

257. dzień

Dzisiaj skończyłem sześćdziesiąt osiem lat standardowych. Buduję kaplicę na krawędzi Rozpadliny. Wczoraj próbowałem zejść na dół, do rzeki, ale Beta i jeszcze czterech Bikurów zawrócili mnie z drogi.

280. dzień

Rok na Hyperionie. Rok w czyśćcu. A może to piekło?

311. dzień

Zbierając kamienie na skalnej półce poniżej miejsca, gdzie powstaje kaplica, dokonałem odkrycia: odgromniki. Bikurowie po prostu cisnęli je w przepaść tej nocy przed dwustu dwudziestoma trzema dniami, kiedy zamordowali Tuka.

Dzięki odgromnikom będę mógł zagłębić się w las ognisty w każdej chwili, jak tylko pozwoli mi na to krzyżokształt. Ale on nie pozwoli. Ach, gdybym tak miał środki przeciwbólowe! Mimo to, siedząc na kamieniu i wpatrując się w odgromniki, wpadłem na pewien pomysł.

Nadal kontynuuję, z konieczności niezbyt skomplikowane, eksperymenty z medskanerem. Dwa tygodnie temu, kiedy Theta złamał nogę w trzech miejscach, obserwowałem reakcję krzyżokształtu. Pasożyt czynił wszystko, aby zredukować ból do minimum; Theta prawie przez cały czas był nieprzytomny, jego organizm zaś wytwarzał niewiarygodne ilości endorfiny. Chyba jednak złamanie okazało się bardzo bolesne, gdyż po czterech dniach Bikurowie poderżnęli biedakowi gardło i zanieśli ciało do bazyliki. Okazało się, że krzyżoksztakowi łatwiej jest zrekonstruować całego osobnika niż przez dłuższy czas znosić silny ból. Tuż przed zabójstwem mój medskaner doniósł o wycofaniu znacznej części włókien krzyżokształtu z centralnego systemu nerwowego Thety.

Nie wiem, czy udałoby mi się zadać sobie tak wielki, a jednocześnie nie pociągający za sobą większych konsekwencji ból – i znieść go! – żeby zmusić krzyżokształt do odwrotu, ale jedno nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości: Bikurowie na pewno by mi na to nie pozwolili.

Teraz siedzę na skalnej półce poniżej na pół ukończonej kaplicy i rozmyślam.

438. dzień

Kaplica jest gotowa. To dzieło mojego życia.

Wieczorem, kiedy Bikurowie zeszli do Rozpadliny, by uczestniczyć w swojej parodii modlitwy, odprawiłem mszę świętą przy ołtarzu nowo wzniesionej kaplicy. Wcześniej upiekłem chleb z mąki chalmy; przypuszczam, że czuć go było wyraźnie tą rośliną, dla mnie jednak niczym nie różnił się w smaku od hostii, którą przed sześćdziesięciu laty przyjąłem podczas pierwszej komunii w Villefranche-sur-Saône.

Rano przystąpię do realizacji swojego planu. Wszystko jest już gotowe; mój dziennik oraz wydruki z medskanera będą bezpieczne w sakwie z azbestowych włókien. Nic więcej nie mogę uczynić.

Zamiast wina miałem wodę, lecz w czerwonym blasku zachodzącego słońca nabrała barwy krwi, a smakowała jak mszalne wino.

Wszystko będzie zależało od tego, czy uda mi się zapuścić dość głęboko w las ognisty. Mam nadzieję, że nawet w stanie uśpienia tesle przejawiają jednak wystarczająco dużą aktywność.

Żegnaj, Edwardzie. Wątpię, czy jeszcze żyjesz, a nawet gdyby tak było, to nie widzę żadnej możliwości, żebyśmy jeszcze kiedyś się spotkali. Dzieli nas nie tylko ogromna odległość, ale także znacznie szersza przepaść, która ma kształt krzyża. Nadzieje na to, aby ponownie cię ujrzeć, muszę raczej łączyć z tym życiem, które niebawem się dla mnie rozpocznie. Dziwisz się, że mówię w ten sposób, prawda? Wyznam ci, Edwardzie, iż po tylu dekadach niepewności, bojąc się tego, co mnie czeka, osiągnąłem jednak wreszcie spokój serca i duszy.