To bez znaczenia.

Wyruszę dzisiaj, jeśli mi się uda. Jeśli nie, spróbuję przy najbliższej nadarzającej się okazji.

Edwardzie! Mam wszystko tutaj, na filmach i dyskach.

1400.

Nie ma mowy o tym, żeby dziś przedostać się przez lasy ogniste. Gęsty dym zmusił mnie do zawrócenia jeszcze zanim dotarłem do aktywnej strefy.

W wiosce ponownie przejrzałem wszystkie zapisy holograficzne. Nie ma wątpliwości: cud wydarzył się naprawdę.

1530.

Trzy Dwudziestki i Dziesiątka wrócą lada chwila. Co będzie, jeśli się dowiedzą… jeśli patrząc na mnie domyślą się, że byłem tam?…

Mógłbym się ukryć.

Nie, nie ma potrzeby. Bóg nie przywiódł mnie tutaj i pozwolił zobaczyć to, co zobaczyłem, tylko po to, żeby zaraz potem kazać mi zginąć z rąk tych nieszczęsnych dzieci.

1615.

Bikurowie wrócili z lasu i pochowali się w chatach, nie zaszczyciwszy mnie nawet jednym spojrzeniem.

Siedzę na progu chaty, na przemian uśmiecham się, śmieję się głośno i modlę. Wcześniej odprawiłem mszę świętą na samej krawędzi Rozpadliny i przyjąłem komunię. Tubylcy nie zwracali na mnie najmniejszej uwagi.

Kiedy uda mi się stąd odejść? Administrator Orlandi oraz Tuk twierdzili, że lasy ogniste wykazują pełną aktywność przez trzy tutejsze miesiące, czyli sto dwadzieścia dni, a potem przez dwa miesiące panuje względny spokój. Tuk i ja dotarliśmy tutaj osiemdziesiątego siódmego dnia…

Nie mogę czekać jeszcze sto dni z przekazaniem nowiny światu… Wszystkim światom.

Gdyby tak jakiś śmigacz odważył się przelecieć nad lasami ognistymi i zabrać mnie stąd! Może gdyby udało mi się przekazać wiadomość przez jeden z satelitów, które utrzymują łączność z plantacjami…

Wszystko jest możliwe. Nie minął jeszcze czas cudów.

2350.

Trzy Dwudziestki i Dziesiątka zeszli do Rozpadliny. Wszędzie dokoła rozlega się muzyka wieczornego wiatru.

Ach, jakże chciałbym teraz być z nimi tam, w dole…

Zrobię najlepszą rzecz, jaka mi pozostaje. Padnę na kolana tutaj, w pobliżu krawędzi i pogrążę się w modlitwie, podczas gdy planeta będzie nadal śpiewać hymn ku czci realnego, obecnego tu, niedaleko, Boga.

106. dzień

Kiedy otworzyłem oczy, ujrzałem przepiękny poranek. Niebo miało ciemnoturkusowy kolor, słońce zaś przypominało krwistoczerwony szlachetny kamień o ostrych krawędziach. Stałem przed chatą czekając, aż podniesie się mgła, małpiatki zakończą jazgotliwy koncert, a powietrze nieco się ogrzeje. Potem wróciłem do wnętrza i jeszcze raz przejrzałem filmy i dyski.

Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że wczoraj byłem tak podekscytowany, iż ani słowem nie wspomniałem, co właściwie znalazłem we wnętrzu Rozpadliny. Co prawda mam dyski, filmy i zapis w pamięci komlogu, ale przecież istnieje możliwość, że ktoś odnajdzie jedynie mój dziennik.

Wczoraj o 0730 zacząłem schodzić po ścianie przepaści. Wszyscy Bikurowie przebywali wówczas w lesie. Zadanie pozornie wydawało się łatwe – pnącza były tak splątane, że miejscami tworzyły niemal coś w rodzaju drabiny – ale kiedy zacząłem się po nich spuszczać, poczułem, jak serce tłucze mi się w piersi niczym przerażony gołąb. Znajdowałem się na samym szczycie pionowej, trzykilometrowej ściany, u której podnóża jeżyły się ostre skały i płynęła wzburzona rzeka. Starałem się trzymać co najmniej dwóch pnączy naraz i opuszczałem się w dół centymetr po centymetrze, uważając bardzo, żeby przypadkiem nie spojrzeć w rozwierającą się pode mną otchłań.

Pokonanie stu pięćdziesięciu metrów, na których przebycie Bikurom wystarczało dziesięć minut, zajęło mi prawie godzinę. Wreszcie dotarłem do sporego występu skalnego. Część pnączy zwisała w przepaść, większość jednak owijała się wokół niego, by potem wrócić do odległej o jakieś trzydzieści metrów ściany. Dostrzegłem kilka plecionych mostków, po których zapewne Bikurowie przemykali bez pomocy rąk. Wpełzłem na jeden z nich, chwytając się kurczowo wszystkiego, co nawinęło mi się pod rękę, i modląc się tak żarliwie, jak nie zdarzyło mi się chyba od dzieciństwa. Starałem się patrzeć tylko przed siebie, zupełnie jakbym mógł zapomnieć, iż te rozkołysane, trzeszczące pomosty wiszą nad wywołującą dreszcz grozy przepaścią.

Poniżej nawisu znajdowała się skalna półka mniej więcej pięciometrowej szerokości. Dotarłszy do niej odpełzłem w kierunku ściany, ale dopiero w odległości trzech metrów od krawędzi odważyłem się wypuścić z rąk pnącza, których się kurczowo trzymałem.

Na prawo ode mnie półka kończyła się ślepą skałą, ruszyłem więc w lewo, by po dwudziestu lub trzydziestu krokach stanąć jak wryty. Szedłem ścieżką. Ścieżką wydeptaną w litej skale. Jej wyślizgana powierzchnia znajdowała się dobrych kilka centymetrów poniżej poziomu półki. Nieco dalej, w miejscu gdzie półka łączyła się z inną, szerszą i położoną znacznie niżej, ujrzałem wykute stopnie. One także były już tak bardzo wydeptane, że wydawało się, iż każdy z nich lada chwila może przełamać się w pół.

Aż usiadłem, kiedy znaczenie tego, co widzę, utorowało sobie drogę do mego otępiałego umysłu. Nawet cztery stulecia codziennych wędrówek odbywanych przez Trzy Dwudziestki i Dziesiątkę nie mogły spowodować tak ogromnego starcia twardej skały. Ktoś, lub coś, korzystał z tej ścieżki na długo przedtem, zanim na płaskowyżu rozbił się lądownik z kolonistami. Ktoś, lub coś, korzystał z tej ścieżki przez wiele tysięcy lat.

Wstałem i ruszyłem naprzód. Panowała zupełna cisza, w której słychać było jedynie delikatny szmer wiatru w szerokiej na pół kilometra Rozpadlinie, oraz – choć trudno w to uwierzyć – dobiegający z jej dna szum rzeki.

Ścieżka skręciła w lewo za skalny załom i skończyła się. Kiedy wyszedłem na szeroki kamienny taras, wybałuszyłem ze zdumienia oczy i chyba bezwiednie uczyniłem znak krzyża.

Ponieważ taras był wysunięty na co najmniej sto metrów w głąb przepaści, roztaczał się z niego oszałamiający widok na całą, liczącą trzydzieści kilometrów Rozpadlinę, sięgającą aż do końca płaskowyżu. Natychmiast uświadomiłem sobie, że co wieczór promienie zachodzącego słońca padają prosto na ten kawałek płaskiego terenu, wyrastający cudownym sposobem z pionowej ściany. Wcale nie byłbym zdziwiony, gdyby okazało się, że podczas wiosennego lub jesiennego zrównania dnia z nocą małe słońce Hyperiona zawisa na chwilę dokładnie pośrodku monstrualnej szczeliny, zalewając obie jej krawędzie potokami krwistoczerwonego blasku.

Odwróciwszy się plecami do przepaści, skierowałem wzrok w stronę urwiska. Wydeptana ścieżka prowadziła ku drzwiom osadzonym w wielkim kamiennym bloku. Właściwie nie były to drzwi, ale wrota, pokryte misternymi, rzeźbionymi ornamentami. Po obu ich stronach znajdowały się gigantyczne, co najmniej dwudziestometrowej wysokości witraże. Podszedłem bliżej, aby dokładniej przyjrzeć się fasadzie. Ten, kto ją zbudował, musiał poszerzyć naturalne zagłębienie znajdujące się pod nawisem, a następnie wwiercić się prostopadle w ścianę urwiska. Przesunąłem dłonią po wymyślnych zawijasach zdobiących wrota. Były gładkie. Wszystko dokoła było gładkie z powodu niszczącego działania czasu, nawet tu, pod skalnym zadaszeniem, chroniącym przed wpływem sił natury. Ile tysięcy lat minęło od chwili, kiedy ta… ta świątynia została wykuta w litej skale Rozpadliny?

Witraże nie były wykonane ani ze szkła, ani z plastiku, lecz z grubych kęsów jakiejś półprzeźroczystej substancji, przy dotknięciu sprawiającej wrażenie równie twardej jak otaczające ją zewsząd kamienie. Nie składały się również z oddzielnych fragmentów, gdyż kolory były wymieszane ze sobą, przenikały się nawzajem i mieniły jeden przez drugi jak rozlane na wodzie plamy oleju.

Wyjąłem z plecaka latarkę i ostrożnie dotknąłem jednego skrzydła drzwi. Potężne wrota otworzyły się przede mną bezszelestnie, jakby w ich zawiasach znajdowały się łożyska niwelujące wszelkie tarcie.