Wędruję po swoim więzieniu niczym zamknięty w klatce pelops, stanowiący obiekt dumy jakiegoś pomniejszego padyszacha z Armaghastu. Kilometr na południe i cztery kilometry na zachód stąd zaczynają się lasy ogniste, obecnie w pełni aktywności. Rano unosząca się mgła zabiera ze sobą gęste chmury dymu, które na jakiś czas zupełnie przesłaniają niebo. Jedynie twarde jak skała krzewy azbestowe, kamienista ziemia i urwiste wzniesienia ciągnące się na północny wschód stąd nie dopuszczają do rozprzestrzenienia się ognistego piekła.

Na północy płaskowyż rozszerza się, a poszycie staje się nieco bardziej gęste; piętnaście kilometrów dalej znajduje się przepaść mniej więcej o dwie trzecie płytsza i o połowę szersza od Rozpadliny. Wczoraj dotarłem do wysuniętego najdalej na północ punktu i stanąłem, załamany, na skraju pionowego urwiska. W najbliższym czasie skieruję się bardziej na wschód w poszukiwaniu dogodnego zejścia, lecz obawiam się, że natrafię na kolejny kanion, za nim zaś ujrzę połacie lasów ognistych, które – według niedokładnych map sporządzonych na podstawie zdjęć satelitarnych – zajmują znaczną część tego rejonu.

Wieczorem, kiedy wiatr zaczął nucić swoją eoliczną pieśń, odwiedziłem kamienistą mogiłę Tuka. Ukląkłem na niej, próbując się modlić, ale żadne słowa nie chciały przyjść mi do głowy.

Żadne, Edwardzie. Jestem równie pusty jak te fałszywe sarkofagi, które razem wygrzebywaliśmy ze sterylnych piasków pustyni w pobliżu Tarum bel Wadi.

Gnostyk zen powiedziałby, że taka pustka stanowi dobry znak, gdyż umożliwia wspięcie się na wyższy poziom świadomości, gdzie więcej postrzegamy i rozumiemy.

Merde.

Moja pustka jest tylko pustką.

96. dzień

Znalazłem Bikurów, a raczej oni znaleźli mnie. Zapiszę, ile się da, zanim przyjdą, by obudzić mnie ze “snu”.

Dzisiaj uaktualniałem mapę zaledwie cztery kilometry na północ od obozu, kiedy około południa mgła podniosła się, odsłaniając zagadkowe tarasy w ścianie po mojej stronie Rozpadliny. Przyglądając im się przez lornetkę przekonałem się, że tarasy te – a także mnóstwo wykutych na różnych wysokościach półek skalnych, ścieżek, stopni i pochylni – stanowią dzieło rąk ludzkich. Na jednym z najobszerniejszych dostrzegłem około dziesięciu chat. Prawda, że były bardzo prymitywne, niemniej ponad wszelką wątpliwość zostały zbudowane przez człowieka.

Kiedy tak stałem, niezdecydowany, z lornetką podniesioną do oczu, zastanawiając się, czy powinienem tam zejść i spotkać się z mieszkańcami osiedla, czy raczej należałoby czym prędzej wrócić do obozu, poczułem na grzbiecie i karku to szczególne mrowienie, które informuje nas, że nie jesteśmy już sami. Opuściłem lornetkę i odwróciłem się powoli. Co najmniej trzydziestu Bikurów stało ciasnym półkolem, odgradzając mnie od ściany lasu, w którym ewentualnie mógłbym szukać schronienia.

Sam nie wiem, czego się spodziewałem; być może widoku nagich dzikusów o drapieżnych twarzach, w naszyjnikach z zębów upolowanych zwierząt, albo brodatych, na wpół szalonych pustelników, których czasem można spotkać w górach Moshé na Hebronie. Bez względu na to, jakie były moje oczekiwania, Bikurowie nie spełnili ich w najmniejszym stopniu.

Ludzie, którzy zbliżyli się do mnie bezszelestnie, byli bardzo niscy – najwyższy ledwo sięgał mi do ramienia – i ubrani w proste stroje z ciemnego, grubo tkanego materiału, które zakrywały ich ciała od szyi aż po stopy. Kiedy się poruszali, zdawali się sunąć nad ziemią niczym duchy. Z daleka łatwo można było wziąć ich za gromadkę wyjątkowo niskich jezuitów zgromadzonych gdzieś na terenie Nowego Watykanu.

Nieomal roześmiałem się na tę myśl, ale w porę uświadomiłem sobie, iż taka reakcja może być spowodowana ogarniającą mnie paniką, mimo że nic nie wskazywało na to, bym miał się czego obawiać. Bikurowie nie zachowywali się agresywnie, a ich drobne ręce były puste. Równie puste jak twarze.

Doprawdy, trudno jest zwięźle, a jednocześnie dokładnie opisać ich fizjonomie. Są łysi, co do jednego. Brak jakiegokolwiek owłosienia na głowie i twarzy oraz luźne stroje sprawiają, że bardzo trudno jest odróżnić mężczyzn od kobiet. Wszyscy członkowie grupy, która zgromadziła się przede mną – tak na oko mogła liczyć już około pięćdziesięciu osób – byli mniej więcej w tym samym wieku. Oceniłem ich na czterdzieści do pięćdziesięciu lat standardowych. Mieli gładkie twarze o lekko zażółconej skórze; myślę, iż wiąże się to ze spożywaniem pewnych substancji mineralnych zawartych w korzeniach chalmy oraz innych miejscowych roślin.

W pierwszej chwili łatwo popełnić błąd i powiedzieć, że Bikurowie mają anielskie twarze. Dopiero uważne przyjrzenie się pozwala stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, iż to, co błędnie zinterpretowaliśmy jako anielską pogodę, jest w rzeczywistości łagodną tępotą. Jako kapłan spędziłem wystarczająco dużo czasu na różnych zacofanych planetach, aby nauczyć się dostrzegać objawy zaburzeń genetycznych zwanych zespołem Downa, mongolizmem albo chorobą wielopokoleniowych ekspedycji. Dokładniejsza obserwacja pozwoliła mi dostrzec wszystkie te objawy na twarzach małych, skromnie odzianych ludzików; miałem naprzeciwko siebie gromadę uśmiechniętych, łysych, niedorozwiniętych dzieci.

Wciąż jednak pamiętałem, że niemal na pewno były to te same “dzieci”, które poderżnęły gardło Tukowi i pozwoliły mu wykrwawić się jak zaszlachtowanej świni.

Najbliższy Bikura postąpił pięć kroków naprzód, zatrzymał się i powiedział coś łagodnym, monotonnym głosem.

– Chwileczkę – odparłem. Pośpiesznie włączyłem funkcję translatorską w komlogu.

– Beyetet ota menna lot cresfem ket? – powtórzył człowieczek stojący tuż przede mną.

Włożyłem słuchawkę w samą porę, aby dotarł do mnie przekład. Komlog tłumaczył bez żadnego opóźnienia. Widocznie ten pozornie obcy język stanowił mutację archaicznej, statkowej angielszczyzny i był spokrewniony z tubylczym żargonem używanym na plantacjach.

– Czy ty jesteś człowiekiem, który należy do znaku krzyża/krzyżokształtu? – zapytał komlog, dając mi do wyboru dwa znaczenia rzeczownika.

– Tak – odparłem. Teraz miałem już pewność, że to oni dotykali mnie tej samej nocy, kiedy zginął Tuk. Oznaczało to także, że właśnie oni zabili mego przewodnika.

Czekałem w milczeniu na ich reakcję. Maser znajdował się w plecaku opartym o pień drzewa nie dalej niż dziesięć kroków od miejsca, gdzie stałem. Odgradzało mnie od niego jakieś pół tuzina Bikurów, choć to i tak nie miało żadnego znaczenia, gdyż nagle zrozumiałem z całą jasnością, że nie potrafiłbym użyć broni przeciwko ludzkiej istocie, nawet takiej, która wcześniej zamordowała Bogu ducha winnego Tuka, a teraz być może szykuje się, by to samo zrobić ze mną. Zamknąłem oczy i w milczeniu wyznałem grzechy. Kiedy podniosłem powieki, przekonałem się, że Bikurów jest jeszcze więcej. Nie poruszali się ani nie rozmawiali między sobą, jakby już podjęli decyzję, co ze mną począć.

– Tak – powtórzyłem, przerywając milczenie. – Ja jestem człowiekiem, który nosi krzyż.

Ostatnie słowo komlog przetłumaczył jako cresfem.

Bikurowie skinęli głowami, po czym – jak grupa doskonale obeznanych z rytuałem ministrantów – wszyscy jednocześnie uklękli na jedno kolano.

Otworzyłem usta, lecz nie byłem w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku, więc je zamknąłem.

Bikurowie wstali jak na komendę. Lekki wiatr poruszył małymi gałązkami i liśćmi chalmy. Szelest, jaki się rozległ, był jednym z odgłosów charakterystycznych dla kończącego się lata. Stojący najbliżej Bikura podszedł do mnie, zacisnął chłodne, silne palce na moim przedramieniu i łagodnym głosem wypowiedział zdanie, które komlog przetłumaczył w następujący sposób:

– Chodź. Już czas wrócić do domów i zasnąć.

Było dopiero wczesne popołudnie. Zastanawiając się, czy komlog nie dokonał błędnego przekładu, i czy słowo “zasnąć” nie zostało przypadkiem użyte jako synonim wyrazu “umrzeć”, skinąłem głową, po czym ruszyłem za nimi w kierunku wioski położonej na skraju Rozpadliny.