Изменить стиль страницы

A sytuacja robiła się coraz bardziej napięta. Wykładowcy chodzili, jakby im kto obuchem przyłożył, zajęcia były odwoływane. Adepci korzystali z chaosu i robili, co chcieli. Na lekcji zielarstwa do kotła w tajemniczy sposób trafiła zdechła mysz, która co prawda ożyć nie ożyła, ale od zapachu powstałego eliksiru dwie adeptki zemdlały, a resztę tak rozbolała głowa, że ćwiczenia zawieszono “do całkowitego wywietrzenia obcego elementu". W ciemnych korytarzach piwnicy zalągł się szkielet, który klekotał kośćmi i tłukł retorty z cennymi odczynnikami, takimi jak skondensowana krew smoka, żółć dziewicy (niesamowity deficyt, spowodowany większym nawet deficytem dawczyń), piorunian rtęci i carska wódka. W celu odszukania i likwidacji szkodnika trzeba było utworzyć specjalną komisję z aspirantem Almitem na czele. W wyniku jej działalności stłuczono niedobitki retort oraz ustalono, że szkielet, w którego pustej czaszce czyjaś dowcipna ręka zaklęła ducha alchemika-samobójcy, jest pomocą naukową z gabinetu anatomii.

Ale to wszystko nie miało związku ze sprawą. Prawdziwy dramat rozegrał się, gdy zniknął jeden z wykładowców. Przed dniami wolnymi z okazji Święta Wody jak zwykle zadał nam masę zaklęć i ćwiczeń na utrwalenie gestów, stanowczym tonem odczytał oceny z kartkówki, pożegnał się i już go nie zobaczyliśmy. Adept Ważek widział, jak wziął karego konia, przytroczył do siodła sakwę podróżną i pogalopował gościńcem na Bogor. I nie wrócił. Bogor leżał na jednej linii z Dogewą. Po Szkole rozeszła się nowa fala plotek, jeszcze bardziej mglistych i niesprawdzonych. Ceny czosnku wzleciały pod niebiosa, poza tym podrożały miecze i kolczugi. Starmin zalały dziwne ponure typki ze smętnymi gębami obrośniętymi przetłuszczonymi strąkami. Zajmowali oni gospody i karczmy, łącząc się w bandy przypominające hordy szczurów.

– Tylko najemników nam brakowało – burczał Almit, bakałarz IV stopnia, który w zastępstwie Pitrima prowadził ćwiczenia z “Ras rozumnych" i właśnie zamierzał rozdać nam tematy prac zaliczeniowych. – Przylecieli jak kruki do padliny. Żeby tylko sami się padliną nie stali. Mało tym cholerom jednej wojny…

Almit miał na myśli wojnę z wampirami, która skończyła się siedemdziesiąt lat temu podpisaniem traktatu pokojowego.

– Traktat nadal obowiązuje – zauważył Ważek.

– I właśnie dlatego mamy wątpliwą przyjemność obserwować najemnych morderców pod samymi oknami Szkoły. Oficjalnie król nie może wystąpić przeciw wampirom, ponieważ traktat podpisały wszystkie rasy rozumne, w tym te najliczniejsze, czyli elfy, trolle i krasnoludy – a ci ostatni, tak między nami, zagarnęli wyłączność na metalurgię i wyrób broni, więc konflikt z nimi może nie być wskazany. Natychmiast zjednoczą siły przeciwko agresorowi i dokładnie przetrzepią mu… khem… znaczy, podejmą stanowcze środki zaradcze. A najemnicy to zupełnie inna sprawa. Oni są jak gdyby poza prawem, wolni strzelcy. Jak to się mówi, wszystkich poddanych nie upilnujesz. Oficjalnie król ich potępi, a nieoficjalnie… Jak myślicie, za czyje pieniądze tamten brodaty kudłacz flirtuje z… hm… damą lekkich obyczajów?

Almit odszedł od okna, dając przykład adeptom, którzy przylgnęli do szyb w nadziei zobaczenia wspomnianej damy.

– Tak więc, Wolha, skończyliśmy na tobie. Zostało pięć tematów: “Życie i struktura społeczna krasnoludów", “Metafizyczne poglądy duchów", “Analiza porównawcza psychologii skrzatów domowych i stajennych", “Rola rusałek w ekologii akwenów słodkowodnych" i… A nie, Pitrim znowu skreślił. Czyli cztery tematy. Czemu się krzywisz?

Jak zwykle zostały dla mnie kompletne bzdury. Duchy są nudnymi moralistami i po pięciu minutach w ich towarzystwie człowiek zaczyna przysypiać. Pluskanie się w jeziorku z rusałkami pociąga za sobą skutki uboczne – w zestawie “ekologicznym" mamy też pijawki, katar i komary. Krasnoludy są istotami skrytymi i podejrzliwymi, tak że materiału do pracy od nich zębami nie wydrzesz. A psychologia skrzatów domowych i stajennych może zostać wyrażona dwoma słowami: “drobne szkodniki".

– No dobra, ty się na razie zastanów, a ja wyjaśnię zasady. Pracę trzeba oddać do pierwszego wrzosolata, czyli równo za trzy miesiące. Powinna zawierać przegląd literatury za ostatnie dwa stulecia – najlepiej tej rasy, którą wybraliście do badań. Ale nie ograniczajcie się do samych książek! Znam was – siądziecie w bibliotece na dobę, przepiszecie parę co bardziej zakurzonych foliałów i uznacie, że to wystarczy! O nie, kochani, bez bezpośredniego kontaktu z innymi rasami – nic z tego. Na ustnym odpytywaniu szybko was złapię. A, specjalna prośba dla tych, co wybrali trolle: na Boga, tylko ich nie cytujcie. Opowiedzcie własnymi słowami. No i jak, Wolha, już zdecydowałaś?

– Nie.

Do pokoju zajrzał laborant z Katedry Zielarstwa, skinął głową Almitowi, odkaszlnął i oficjalnym tonem zaprosił mnie do gabinetu rektora.

Chyba warto opisać to miejsce dokładniej. Adepci są ciekawskim gatunkiem, więc gdy tylko pokażesz im jakiś zakazany owoc i odwrócisz się na sekundę, ze wspomnianego owocu zostanie jedynie mizerny ogryzek. Co tu ukrywać, sama kręciłam się wokół tego gabinetu jak lisica koło kurnika. Był opieczętowany magią tak samo szczelnie jak kurze jajo skorupką. Czego tylko nie próbowaliśmy! Dłubaliśmy w skorupce wytrychami i zaklęciami, kwitowaliśmy pod oknami, wysyłaliśmy na zwiady tresowane karaluchy – wszystko bez skutku.

O gabinecie krążyły legendy. Że niby jest w nim mityczne wieszczące lustro, portal do nieskończoności, zwój z zaklęciem apokalipsy, prorokujący czerep z kamieniem filozoficznym w zębach – w zasadzie wszystkie cuda i zagadki przeszłości, przyszłości i teraźniejszości.

I oto stoję w najświętszym sanktuarium Pitrima. I co? Rozczarowałam się do głębi duszy.

Gra nie była warta świeczki. Na wystrój gabinetu składały się niewielka kanapa, dwa fotele, biurko, krzesło i odrobina oficjalnego luksusu w postaci dwóch obrazów i puszystego dywanu.

Na krześle siedział mistrz, zmęczony i jak gdyby postarzały. W ręku trzymał zapieczętowany (były!) zwój.

– Siadaj.

– Dziękuję, postoję.

Gdyby mistrz był sam, usiadłabym. Ale za jego plecami wrednie połyskiwały oczy profesora Pitrima, przy którym siadanie oznaczało podpisanie na siebie wyroku śmierci. Kto jak kto, ale on nie ukrywał swojej pogardy w stosunku do adeptów, a już tym bardziej nie pochwalał fraternizacji z wykładowcami.

– Udajesz się do Dogewy – bez ogródek poinformował mnie Pitrim, wysuwając się do przodu.

– Dokąd? – wyrwało mi się.

– Do Dogewy – cierpliwie powtórzył mistrz, uprzedzając gniewny wybuch kolegi.

– Kiedy?

– Natychmiast. Z tego gabinetu pójdziesz prosto na dziedziniec, weźmiesz ze stajni przydzielonego ci konia, dostaniesz prowiant i pieniądze u kwatermistrza i, z nikim nie rozmawiając, opuścisz Szkołę.

– A moja kurtka? – spytałam głupio. Okrycie leżało na łóżku w moim pokoju i właśnie zamierzałam przyszyć urwaną kieszeń.

Mistrz pstryknął palcami i spadła na mnie kurtka, ciepła i zreperowana. Tak wirtuozerska teleportacja mnie dobiła. Przycisnęłam okrycie do piersi i w milczeniu oczekiwałam na dalsze polecenia.

– Przekażesz ten zwój władcy Dogewy, Arr'akkturowi tor Ord… tfu, kiedyś na pewno język złamię. Osobiście. Nikomu go nie pokazuj. Nie wyciągaj. Nawet nie mów o nim pozostałym wampirom.

Moje ręce zdradziecko zadrżały. Zwój wykonał piruet w powietrzu, spadł na podłogę i potoczył się pod szafę. Natychmiast opadłam na kolana. Jak na złość, sprzątaczki omijały dyrektorską szafę z daleka i po stokroć przeklęty list natychmiast pokrył się grubą warstwą kłaków wiekowego kurzu. Pospiesznie na niego dmuchnęłam, ale to tylko pogorszyło sprawę – cały kurz trafił w mój nos i oczy, a ogłuszające kichnięcie zabrzmiało jednocześnie z brzękiem spadającego z góry wazonu. Jakoś schowawszy zwój za pazuchę, podniosłam się z kolan i natychmiast tego pożałowałam – obaj bakałarze patrzyli na mnie bardziej przenikliwie niż bazyliszki. Od jednego bazyliszka promieniował śmiertelny chłód, od drugiego – jeszcze bardziej przykry zawód. Zerknąwszy z poczuciem winy na rozsypane koło szafy skorupy, wyraziłam całą sobą szczerą skruchę i skupioną uwagę, czyli przybrałam wybitnie idiotyczny wyraz twarzy. Mistrz z westchnieniem zadowolił się tym i zaczął szczegółowo opowiadać o drodze do Dogewy, punktach energetycznych i najpospolitszych potworach w tamtej okolicy, a ja słuchałam piąte przez dziesiąte. To wszystko nie miało znaczenia. Do Dogewy doprowadzą mnie jeśli nie wskazówki, to język. Ale co dalej, w samej Dogewie?