Z tymi słowami rzuciłam kryształem prosto w jego czoło. W ostatnim zdaniu mowa była o pamiątce, czyli przedmiocie niewielkim i Len po prostu nie zdążył złapać oszlifowanego kamienia rozmiarów sporego ogórka. Cięcia na twarzy zawsze bardzo krwawią, o czym kompletnie zapomniałam i przeraziłam się śmiertelnie, gdy wampir z krótkim wściekłym wrzaskiem chwycił się za czoło, a karmazynowa krew strumyczkami pociekła przez jego palce. Trudno powiedzieć, które z nas w tamtej konkretnej chwili miało gorzej. Ale jeśli Len w najgorszym przypadku mógł zostać bez oka, to ja znajdowałam się w stanie przedzawałowym, to właśnie sobie wyobrażając. Wybicie oka władcy Dogewy poprzez rzucenie w niego kradzionym kryształem, nawet jeśli nie zrobiłam tego celowo – tylko mnie mogła się przytrafić podobna historia! Wyobraziłam sobie, jak z całej Dogewy zbiegają się wampiry, jak z przerażeniem kłębią się dookoła noszy, na których leży, pojękując, ich ukochany Władca, już nie tak sympatyczny jak przedtem, a Starsi, zszokowani jego zbolałym obliczem, wskazują na mnie palcami drżącymi od sprawiedliwego gniewu. A potem…
Mrożący krew w żyłach jęk wyrwał się z moich własnych ust. Len zmarszczył czoło, cofnął rękę, obejrzał zakrwawioną dłoń, wyciągnął z kieszeni zmiętą białą chusteczkę i przycisnął ją nieco nad brwiami.
– Drobiazg, zadrapanie – powiedział niepewnym głosem, obmacując rozcięcie przez chustkę. – Wolha? W porządku?
– Słabo mi – powiedziałam grobowym głosem, siadając na podłodze. Zapomniawszy o chustce, wampir rzucił się mnie łapać. Nie wiem, czy zdążył, czy nie, ale doszłam do siebie na jego rękach, które natychmiast odepchnęłam. – Nie dotykaj mnie, obejdę się bez twojej pomocy.
I odskoczyłam, rzucając się w bok. Len został, gdzie siedział, tylko zwrócił głowę w moim kierunku.
– Wolho, nie chciałem cię obrazić. Po prostu nijak nie mogę cię rozgryźć… w przenośni.
– Jeszcze by tego brakowało, żeby dosłownie! – Spojrzałam na Lena i zachciało mi się śmiać. Zawstydzone spojrzenie jak u kota, który spił śmietankę z mleka i oberwał wałkiem przez łeb. Na ubraniu widać ciemne zasychające plamy. – Bardzo boli?
– Mówię przecież – zadrapanie.
– Znaczy, mogę nie przepraszać?
– A za straty moralne? – Chytrze zmrużył oczy Len.
– Doskonale! Zaczynaj, słucham uważnie.
– Dobre sobie! Prawie zamordowała i jeszcze się stawia – oburzył się wampir, wycierając palce chusteczką. Uczciwie mówiąc, myślałam, że je obliże.
– Sam zacząłeś!
Kłócąc się i nalegając na otrzymanie satysfakcji, jakoś niezauważalnie się pogodziliśmy.
– No dobrze, niezbyt lubię ludzi – w końcu przyznał wampir. – O jakim zaufaniu my tu mówimy w momencie, gdy strażnicy granic co miesiąc wyłapują w osinach do tuzina podejrzanych typków w zbrojach z kory osinowej, na krzyż obwieszonych czosnkiem? Wątpię, by przychodzili do dogewskich lasów w poszukiwaniu grzybów. I co do tego ma, za przeproszeniem, czosnek? Czemu nie cebula, marchewka albo, powiedzmy, rzepa? Dziwne, że jeszcze nikt nie wykombinował sobie, żeby polować na wampiry za pomocą zaostrzonych korzeni chrzanu wykopanych przy pełni księżyca przez czarnego psa bez ogona.
– I jaka kara jest przewidziana za znęcanie się nad zwierzętami?
– Konfiskujemy czosnek. Razem ze spodniami. I życzymy szczęśliwej drogi!
– Nic dziwnego, że macie taką złą prasę – zauważyłam.
– To śmieszne – kontynuował płonący sprawiedliwym gniewem Len. – Przez cały czas istnienia Dogewy na jej polach nie wyhodowano nawet jednej główki czosnku. Tym niemniej eksportujemy go do dziesięciu królestw! Oczywiście przez wynajętych ludzi. Jeden szczególny warkocz, okręcony srebrnym drutem, wracał do nas cztery razy, zanim nie zgnił. A o drodze życiowej sztyletów, krzyży i łez panieńskich w fiolkach można napisać całe opracowanie.
Wampir ze złością potrząsnął głową i zmarszczył czoło.
– Albo na odwrót… Jakieś egzaltowane panienki… Nagie, tłumami. Że niby wypij mnie, chcę wiecznego życia. Rzucają się na strażników, proponują bezeceństwa. Chłopaki już odmawiają samotnych wart – boją się.
– Bujasz! – roześmiałam się.
– Wcale nie.
Natychmiast wyobraziłam sobie legion nieuczesanych, bosonogich panien z przeraźliwymi wrzaskami doganiających Lena, tracącego oddech i oglądającego się z zaszczutym spojrzeniem. Na tym moja wyobraźnia nie poprzestała i umieściła mnie w trójce liderek, z siatką na motyle w ręku.
– To nie jest śmieszne – półgłosem burknął wampir.
– To do czego?
– Mówię, że strażnicy nie uważają tego za zabawne. Bić się z kobietami to jakoś niehonorowo. Spełnienie ich próśb jest nierealne. Te histeryczki nie rozumieją, że nieśmiertelność to nie wścieklizna, nie przenosi się przez ugryzienie.
– Mówisz, że nagie? – mruknęłam w zamyśleniu. – A wy je pokrzywą po tyłku… Też lecznicza rzecz, wzmacnia odporność. Pokaż czoło.
– Daj spokój, i tak się zagoi.
– Ale jednak… dobre sobie!
Pod moim zdumionym spojrzeniem brzegi ranki zaczęły zbliżać się do siebie jak żywe, rozcięcie szybko się zmniejszało, zamykając skórę. Wkrótce po ranie nie było śladu i przypominały o niej tylko brunatne zacieki na czole i lewym policzku.
– I co, to zawsze tak?
– Prawie – wymijająco odpowiedział wampir, zwilżając chusteczkę śliną i w trakcie rozmowy ocierając z twarzy zaschniętą krew. – A co w tym niezwykłego? Opowiadano mi o rycerzu, któremu smok odgryzł lewą rękę, przy czym był na tyle niewybredny, że postanowił połknąć ją wraz z metalową rękawicą i kolczastą buławą. Mówią, że rycerz miał wyjątkowo silnego ducha i korzystając z pauzy, podczas której smok w skupieniu krztusił się kończyną, odciął rękojadowi głowę. A może łuskowaty po prostu zdechł od zgagi. Jakby to nie było, w ciągu trzydziestu z hakiem lat życia rycerz zdążył przywiązać się do owej ręki i nie pożałował sił ani zdrowia, wyciągając ją ze smoczego żołądka. Może chciał zasuszyć na pamiątkę i podarować ukochanej, jako znak trwałości swojej przysięgi – że niby tu jest ręka w charakterze zadatku, a tam się przyłoży serce. Ale ktoś niezbyt mądry poradził rycerzowi zwrócić się do maga. W sprawie przyrośnięcia.
Akurat była zima i rycerz, owinąwszy mocno uszkodzoną rękę chustą z lodem, prawie dwa tygodnie wiózł ją do najbliższego miasta. Na jednym z noclegów rękę ukradziono, wziąwszy za dzwoniącą gotówkę. Złodziej odbiegł daleko, rozwinął chustę, po czym z dzikim wrzaskiem wyrzucił zawartość do przerębla. Po trzech dobach ręka wypłynęła koło tamy młynarskiej, śmiertelnie przestraszywszy kobieciny płuczące pranie. Młynarz z dwoma ochotnikami przez parę godzin przeszukiwali bosakami wodę, szukając bezrękiego trupa. Znalazł dwa całe, męski i kobiecy, w bardzo złym stanie. Jesienna powódź zmyła je z wioskowego cmentarza…
– Len, przestań się nabijać… – wyjęczałam, zwijając się ze śmiechu. – Mnie już brzuch boli…
– Słuchaj dalej – wampir kontynuował niewzruszenie. – Nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności pogrążony w smutku rycerz wpadł do młyna po coś do jedzenia i zobaczył swoją rękę, która najspokojniej leżała sobie na żarnach. Pokrywszy odzyskaną kończynę pocałunkami, rycerz schował ją za pazuchę i nie rozstawał się z nią aż do samego miasta. W ciemnym zaułku ręka uratowała mu życie, przyjąwszy na siebie cios noża. Wyciągnąwszy nóż i zobaczywszy rękę na jego końcu, doświadczony bandzior wydał z siebie zdławione rzężenie i padł bez czucia. Przez resztę drogi rycerz niósł rękę na tymże nożu, obawiając się uszkodzić ją jeszcze bardziej, ale w głębi duszy podejrzewając, że i tak już się nie da. W poczekalni maga siedziały dwie panny gruźliczki. Przepuściły rycerza bez kolejki, schowawszy nosy w sole trzeźwiące. Mag, który, jak się okazało, nie wszystko jeszcze widział w swoim życiu, stojąc jak słup soli, słuchał desperackich błagań biedaka. Ręka bez słowa dołączała się do prośby. Przekonawszy się, że rycerz jest względnie normalny i ręka faktycznie należy do niego, a nie do jakiegoś nieznanego biedaka, mag przyjął ją i honorarium, po czym wyznaczył rycerzowi kilka seansów leczniczych, zaczynając od dnia następnego.