Изменить стиль страницы

Poniżej spokojnie pasł się cały tabun Stokrotek. Ale nagle rosły, długonogi ogier podniósł łeb, węsząc czujnie, i zobaczyłam cienki, zupełnie prosty róg dzielący grzywkę na dwa loki, jakby ktoś rzucił w konia oszczepem, a ten utknął w kości czołowej. Wiatr wiał w kierunku jednorożców, ogier gniewnie tupnął przednią nogą i stado natychmiast przestało się paść i spojrzało w naszym kierunku – sześć delikatnych, jak gdyby wyciętych z marmuru klaczy o długich grzywach i kościsty źrebak, który szybko schował się w sam środek grupy. Wiatr rozwiewał jedwabiste ogony, łopotał w grzywach, przyginał do ziemi trawę, zieloną u góry i srebrzystą przy nasadzie. Po trawie biegły drobne fale i wydawało się, że jednorożce zlewają się z doliną, jak niedbałe maźnięcia na płótnie malarza. Ogier wydał z siebie zawołanie bojowe, podobne raczej do wycia wilka niż do końskiego rżenia i stanął dęba, przebierając w powietrzu przednimi kopytami. Klacze położyły po sobie uszy i najeżyły się, wystawiając rogi. Przewodnik opadł na cztery nogi i galopem obiegł stado, zbierając klacze w ciasną grupę. Cienkie nóżki źrebaka szybko poruszały się w samym środku tłumu i przestraszyłam się, że zostanie zdeptany. Ale jednorożce okazały się dużo uważniejsze od niedoświadczonych kokoszek. Ustawiły się w kręgu, ogier łbem do nas, z opuszczoną głową, spod wściekle uderzającego kopyta poleciały kępki trawy i grudy błota, brudząc długą sierść na pęcinach. Róg zajarzył się u podstawy, niebieskie ładunki wężykami popełzły w kierunku ostrego czubka, formując świetlistą kulę.

Jeszcze nie rozumiejąc, co się dzieje, nieuważnie wysunęłam się na samą krawędź wzniesienia, trzymając się s gałęzi. Jednorożec tylko na to czekał. Podskoczył, tupnął przednimi kopytami i potrząsnął głową, jak gdyby strącając osę, która usiadła na rogu.

Błysk, gorące uderzenie wiatru i nad moją głową zasyczał niebieski piorun kulisty, poważnie uszkadzając solidny dąb. Pisnęłam, odskoczyłam i przysiadłam, mając nadzieję, że ograniczy się do efektownego pokazu siły. Ale nie, róg znowu się rozjarzył, ładując – tym razem wolniej.

Za moimi plecami rozległ się wyjątkowo niemelodyjny dźwięk, najbardziej ze wszystkiego przypominający głuche beczenie kozła, który wpadł do studni. Ogier parsknął i potrząsnął łbem. Blask nieco zbladł. Obejrzałam się. Len zatrąbił jeszcze raz, korzystając z prostej konstrukcji składającej się z kawałka drewna i złożonych dłoni. Jednorożec zarżał w odpowiedzi, róg zgasł, klacze się nieco rozluźniły i w prześwicie pomiędzy ich grzbietami mignął czarnooki, ciekawski łeb źrebaka. Ale jednorożce nie zbliżyły się do nas – kłusem przebiegły na przeciwny koniec doliny.

– Boją się nas? – z rozczarowaniem spytałam Lena.

– Ciebie – poprawił.

– Rozumiesz je? Co odpowiedział przewodnik?

– Że może mnie i odbiło, ale jemu, dzięki Bogu, jeszcze nie i póki żyje, żaden czarownik nie ośmieli się zbliżyć do jego stada.

– Czemu on aż tak nie lubi magów?

– A wy je lubicie?

– Coś ty, czcimy prawie jak bogów!

– Mhm. W stanie wypchanym, jako kościane popielniczki oraz składniki eliksirów.

Zaczęliśmy się spierać i bardzo szybko się poddałam. Jak na wampira, który nigdy nie wyjeżdżał poza Dogewę, Len niesamowicie dużo wiedział o ludziach i ich zwyczajach.

Desperacki wrzask “Władco! Władco!" postawił wielkiego kleksa na moich nieprzekonujących argumentach. Potykając się i ciężko dysząc, na górę do nas wdrapywał się wczorajszy pechowy chłopaczek.

Czekaliśmy cierpliwie. Upadł, brudząc spodnie na kolanach, stanął na nogach, otrząsnął się, rozmazując czarne i zielone plamy, i pobiegł dalej.

– Co się takiego stało? – Len owinął się płaszczem i lekko zadrżał.

– Władco… tam… waszą wysokość… tego…

– Kto mnie tego? – poważnie zapytał Len.

– Tego… wzywają na naradę!

– Co, aż tak pilnie?

– Powiedzieli, żeby wasza wysokość szedł od razu, jak waszej wysokości powiem.

– Idź, dziecko, nie widziałeś mnie.

Chłopak zapatrzył się na władcę oczyma jak spodki.

– Jak to?

– Idź i powiedz, że mnie nie znalazłeś. Niedługo przyjdę. Sam.

– Ale przecież znalazłem – tępo powiedziało dziecko.

Spojrzeliśmy po sobie i westchnęliśmy jak spiskowcy-królobójcy, na których tajną naradę przypadkiem zaplątał się wiejski głupek.

– Dobrze, w takim razie wracaj do domu… Po drodze nie musisz zaglądać do Starszych.

Przez chwilę milczeliśmy, patrząc na migające pięty wyrostka, który zleciał ze wzniesienia jak zając.

– W takim razie im powiem, że wasza wysokość idzie! To nie kłopot! – wrzasnął, odwracając się w biegu.

– Żeby go… – burknął Len. – A chciałem ci jeszcze coś pokazać.

– To nic, jutro z rana pokażesz. I tak niedługo zacznie się zmierzchać.

– A, prawda, ty w ciemności nie widzisz. -A ty?

– Lepiej niż za dnia. Oczy się tak nie męczą i słuch się wyostrza. A zatem jutro z rana?

– Z samego rana – potwierdziłam zdecydowanie.

Rozdział 11

“ O samo rano" nastąpiło o wpół do czwartej. Tak wcześnie nie wstawałam nawet w dzieciństwie, wybierając się na ryby ze starszymi braćmi. Długo nie mogłam zrozumieć, czego ode mnie chce pochylona nad łóżkiem nieuczesana wampirzyca w białym gieźle i trumniakach i nieco zbyt pospiesznie ogłosiłam: róbcie ze mną co chcecie, ale nie wstanę, po czym przykryłam głowę poduszką. Len, stojący pod otwartym na oścież oknem, zaproponował mi przeniesienie się do grobu – że niby tam mnie na pewno nikt niepokoić nie będzie, chyba że jakiś zbłąkany wiedźmin.

– Kto? – spytałam z prawdziwą ciekawością, podnosząc róg poduszki znad lewego ucha.

– Postać baśniowa. Specjalista w dziedzinie wyszukiwania grobów i zabijania wampirów w czasie ich martwego dziennego snu.

– Postać baśniowa?

– Tak, bo nie śpimy w grobach, a już na pewno nie w dzień.

– Moim zdaniem wy w ogóle nie śpicie – westchnęłam, wyłażąc spod kołdry. – Pokaż mi dzień.

– O, tutaj! – Len bynajmniej się nie zmieszał.

Na wschodzie niebo nieco pojaśniało, gwiazdy przyblakły i księżyc prześwitywał na wylot jak topniejący płatek lodu. Horyzont wydawał się być bladą puchatą nitką. Kosmata ćma uderzyła w pień jabłoni, osunęła się po nim jakiś łokieć czy półtora, desperacko pracując łapkami i skrzydełkami, znowu wzniosła się do lotu, wykonując ciasne pętle i spirale w dół, jak gdyby wracała z nieźle zakrapianego sabatu. Brakowało tylko pijackiego śpiewu, daleko niosącego się po okolicy w zarannej ciszy. Ostatecznie ćmie udało się znaleźć odpowiadającą jej szczelinę w korze i zaczaiła się tam do wieczora, złożywszy skrzydła jak szarą narzutkę.

Starannie przetarłam oczy i odrzuciłam kołdrę. Zrobiło się za późno na odwrót i trzeba się było ubierać.

– Rosa – uprzedził Len, więc posłusznie zasznurowałam buty.

Do bladej nitki dobrała się mistrzyni zorza, wschód udekorował się jasnozłocistą koronką, która przepłoszyła księżyc i przepędziła gwiazdy na ciemną połowę nieba.

– Za kwadrans się rozjaśni do reszty – obiecał Len. -Może zjesz śniadanie? Poczekam.

– Na razie nie jestem głodna. A gdzie idziemy?

– Gdzie nogi poniosą – wzruszył ramionami wampir. – Mnie wszystko jedno, a dla ciebie wszędzie się coś ciekawego znajdzie.

– W takim razie na wschód. Tam jest jaśniej.

– Skoro tak mówisz.

Poszliśmy wschodnim ramieniem krzyża, ale wkrótce Len skręcił w lewo. Widać tam było zniszczoną szopę, wedle wszystkich oznak służącą do rozmyślania w samotności. Przez chwilę się wahałam, czy powinnam towarzyszyć Lenowi dalej, ale wampir bez uprzedzenia wziął mnie pod rękę, nie pozostawiając wyboru. Prawie że uderzyliśmy nosem w rozeschnięte drzwiczki, gdy nagle powietrze zrobiło się świeższe, szopa znikła i dookoła nas zatrzepotała sztywnymi liśćmi dębowa puszcza. Potężne drzewa liczyły swój czas w wiekach, już dawno zostawiwszy za sobą pierwszą setkę. Założyciel puszczy, nawet nie dąb, a dębiszcze, do objęcia przez pięć takich jak ja, wzbudzał niewymowny szacunek. Węzłowate korzenie omszałymi łukami wyglądały spod ziemi, spróchniała kora miejscami osypała się, obnażając różowawy, wypolerowany przez wiatry pień rozcięty podłużną szczeliną. Nagi czubek wyglądał jak wyciągnięta do nieba ręka. Na jednym z gołych “palców" siedział nastroszony czarny kruk. Na mój widok aż się zachwiał z oburzenia, mocniej chwycił gałąź niebieskawymi łapami, trzepnął skrzydłami i złowieszczo, donośnie zakrakał. Nieśmiałe pogwizdywania budzących się drozdów ucichły w jednej chwili.