Изменить стиль страницы

– Szkoda – powiedziałam z westchnieniem. – czemu jej się nie spodobał siwy? Taka piękna para by wyszła…

– Widać nie o maść chodzi. – Koniuszy wzruszył ramionami.

– A czyj to ogier?

– Kary? Władcy.

Na błękitnym niebie nad nami szybowała kania. O krótkim ogonie, przepełniona pewnością siebie, ślizgała się na rozłożonych skrzydłach po wznoszącym potoku powietrza. Po trawie biegł szary rozmyty cień. Pastuch, osłoniwszy oczy ręką, śledził lot ptaka z umiarkowanym zainteresowaniem.

– A umie pan… latać? – zadałam pytanie, które męczyło mnie już od dawna.

Bogowie nie poskąpili mu poczucia humoru.

– Zależy, skąd skoczę. Złapałam haczyk.

– No to weźmy o tamtą osikę.

– Ze dwa tuziny stóp przelecę.

– Z wiatrem, czy pod wiatr?

– W poprzek.

– Znaczy, jednak pan nie umie? – nie rezygnowałam.

– Malutka, pomyśl sama, daleko bym poleciał na czymś takim? – Ren otworzył skrzydła, rzucając na mnie cień. Formą i rozmiarem przypominały dwa trójkątne prześcieradła doczepione do masztów. Nieśmiało pomacałam konstrukcję. Fakt, na czymś takim sobie nie polatasz. Kości wyciągnięte, spłaszczone, delikatne. Główna, ramienna – grubości palca, końcówki cieniutkich, rozchodzących się wachlarzem kosteczek w ogóle były chrząstkowe i uginały się pod najlżejszym wiaterkiem. Skóra cieniutka, czarno zabarwiona. No to miałam kolejną zagadkę – po co wampirowi skrzydła, delikatne i niepewne twory, na których nie można nawet szybować – zerwą się jak papierowa parasolka.

Gdy napatrzyłam się na skrzydła, pastuch złożył je w dwa nieduże wałki na plecach. Większość wampirów trzymała skrzydła na pół rozłożone i nawet nie wiedziałam, że w razie potrzeby można je tak dokładnie zwinąć. Narzucić kurtkę albo płaszcz – i nikt się nie domyśli, że stoi przed nim wampir.

Więc to stąd ta nieprzemijająca moda na płaszcze…

Podziękowałam i wstałam, strząsając okruszki ze spodni.

Droga do tabunu zajęła mojej kobyłce około piętnastu minut. Niby biegła kłusem, ale niezbyt szybkim. Stokrotka będąca nie w humorze potrafiła galopować… w miejscu, przebierając nogami jak cyrkowa wiewiórka. Nie mam zielonego pojęcia, jak jej się takie coś udawało. Zdarzało się, że przeganiali mnie zdziwieni żebracy o kulach, podczas gdy ja byłam szczerze przekonana, że kobyłka porusza się szybkim galopem. Z upływem czasu nauczyłam się oceniać tempo jazdy na podstawie przesuwania się poboczy i oszukanie mnie zrobiło się dużo trudniejsze. Tak czy inaczej droga powrotna pieszo nie powinna zająć więcej jak pół godziny. Jadąc tutaj, uczciwie trzymałam się ścieżki, bojąc się zabłądzić. Ale dróżka okazała się pełna zakrętów, jak gdyby w niepamiętnych czasach wytyczyła ją para pijanych wampirów (od czasu do czasu rozwidlała się). Szybująca na niebie kania na pewno widziała ją jako jeden wielki zygzak.

Tak więc zdecydowałam się na wytyczenie nowej ścieżki metodą ścięcia zakrętów starej. I to był błąd… Po jakiejś godzinie nie miałam już nadziei na nic i poddałam się do reszty, czyli próbowałam określić północ na podstawie mchu rosnącego na zwalonych pniach. Powodem moich nieszczęść okazał się “efekt brudnopisu".

Początkującym w magii teoretycznej wyjaśniam: “efektem brudnopisu" nazywamy zniekształcenie płaszczyzny przestrzeni zmiętej jak pokreślona kartka. Ścieżki tak naprawdę były jak gdyby przecinającymi się liniami zgięć, najkrótszymi drogami z jednego punktu do następnego. A pomiędzy nimi znajdowały się “garby" zmiętej rzeczywistości. By wyobrazić sobie skalę, proszę porównać gładką kartkę cienkiego papieru notarialnego łokieć na łokieć… i kulkę wielkości orzecha, do której rozmiarów można ową kartkę zmiąć.

Skręciwszy ze ścieżki, rozprostowałam kulkę i w tej chwili mogłam znajdować się w dowolnym rogu kartki… i błądzić po niej do skończenia świata. Niezbyt różowa perspektywa. Zniekształcenie przestrzeni nie daje żadnych zewnętrznych oznak, ale ja, magiczka, mogłabym jednak poczuć zmiany w strumieniach podziemnych linii energetycznych. Za wszystko się płaci, za głupotę też. Kiedyś ktoś odnajdzie mój smętny szkielet porośnięty niezapominajkami. Ale póki co musiałam ów szkielet wlec w sobie i wydawał się on stanowczo zbyt ciężki dla zmęczonych nóg.

Przysiadłam na pieńku i strasznie zachciało mi się bułeczki z powidłami. Niczym nie mogłam tego dziwnego pragnienia uzasadnić, ale ono cały czas się nasilało. Niezły numerek z tej Dogewy, taka bułeczka z nadzieniem. Pewnie szybciej można ją obejść dookoła niż przeciąć lasem przez środek. A tak naprawdę to właśnie niepozorne rozmiary Dogewy ratują wampiry przed wojnami o ziemię z ludźmi. “Nie warto się w to pakować dla pięciu wiorst kwadratowych" – myślą królowie zaniepokojeni i wybuchem demograficznym. A dla pięćdziesięciu? Pięciuset? Bóg wie ilu? Zwinięta przestrzeń jest nieprzewidywalna. Mrówki też. Póki ja rozmyślałam o bułeczkach, one podstępnie zaatakowały od tyłu, wspięły się na wysokie buty, rozpierzchły po różnych częściach mojego ciała, a następnie na sygnał rzuciły do ataku. Próbując nie ulec panice, gwałtownie strząsałam rude potwory, które ewidentnie zamierzały przegryźć mnie na wylot, To tylko moje szczęście, że miejsce na odpoczynek wybrałam na mrówczej ścieżce, pięć łokci od solidnej kupy igieł i suchych liści nieprzyjemnie połyskującej z powoduj przemieszczania niezliczonego wojska!

Dogewski las mógł się poszczycić nie tylko mrówkami – obfitował także w muchomory i wilki. Przedstawiciel tej drugiej grupy pojawił się wśród tych pierwszych jak duch. Niesamowite, bajecznie śnieżnobiałe zwierzę opierało się przednimi łapami o pokryty mchem powalony pień, pochyliwszy duży łeb i nastawiwszy uszy. Czarny wilgotny nos z ciekawością wywąchiwał… mnie. Trochę uspokajały jedynie dwie rzeczy – był sam i daleko. A jeszcze przypomniałam sobie, że w lecie wilki nie atakują i zaczęłam się zastanawiać, jakby tu poinformować go o tym z możliwie największym taktem. Wilk oblizał się, pokazując imponujący różowy jęzor. Jak na najedzonego był zbyt ciekawski, a na cierpiącego na wrzody wegetarianina nie wyglądał. W zasięgu wzroku nie było też niczego, co mogłoby stać się przeszkodą w zjedzeniu mnie. Muchomory i surojadki, podobne do solniczek i pieprzniczek, pięknie nakrywały łąkę do posiłku. Wilczy pysk otworzył się w zadowolonym uśmieszku, zwierzę wskoczyło na pień. Wielkie bydlę, co najmniej rozmiarów cielaka. Ciekawe, jak się w takiej sytuacji zachowała tamta dziewczynka z gobelinu? Na bank źle skończyła.

– Nie podpowie pan, którędy do drogi? – spytałam głośno, przeszywając wilka spojrzeniem. Ten zamknął szczęki, ze zdziwieniem kłapiąc zębami. – Pan tak w ogóle miejscowy?

Wilk na wszelki wypadek machnął ogonem.

– Nie boi się pan sam spacerować? Mówią, że tu mieszkają wampiry.

Wilk wyprodukował z siebie coś podobnego do nerwowego “Grr-h-ha" i zeskoczył z pnia. Dzięki Bogu, po jego przeciwnej stronie. Otrząsnął się, jak gdyby wkręcając w potok powietrza – pysk już się zatrzymał, a ogon dopiero się rozkręca. W mojej głowie przemknęła myśl: a co, jeśli przede mną stoi właśnie sławetne monstrum? Wilk oskarżycielsko spojrzał w moim kierunku. Miał rację. Ja bym się na jego miejscu też nie przyznawała. Z tyłu coś trzasnęło, drgnęłam i odwróciłam się, by zobaczyć toczącą się po ziemi świerkową szyszkę. Błyskawicznie odwróciłam się w stronę wilka, ale tyle go widzieli. Z pewnymi obawami podkradłam się do pnia i obejrzałam sobie dokładnie ślady pazurów na kolorowych porostach.

Od razu za pniem zaczynała się droga. Zaczynała znikąd, jak wąż, którego ogon przywalono spadającym drzewem. Po wilku pozostały trzy odciski łap w kurzu – albo zapadł się pod ziemię, albo żywcem został zabrany do nieba.

Zmówiwszy modły dziękczynne zarówno do bogów, jak i do mrakobiesów, przepełzłam przez pień, brudząc się zielonymi porostami. Nie miałam wyboru – droga prowadziła na północny wschód, czyli nie mogła być jednym z ramion krzyża. A ja nie miałam pojęcia, jak inaczej można trafić do centrum Dogewy. Pozostawała słaba i nadzieja, że droga połączy się z krzyżem, albo że spotkam miejscowego – co nastąpiło zaraz za zakrętem.