Изменить стиль страницы

Trzeba powiedzieć, że nie pozwolili sobie nawet na jeden chichot. Póki walczyłam ze spódnicą, ktoś wstał i zamknął drzwi na zasuwę. W atmosferze pogrzebowej powagi jeden ze Starszych podniósł się, sucho i oficjalnie powitał mnie, przedstawił gościom i uprzejmie wysunął przeznaczone dla mnie krzesło. Zastanowiłam się przez chwilę. Gdybym była choćby bakałarzem czwartego, najniższego stopnia, uznałabym, że mnie obrażono. Moje miejsce znajdowało się na przeciwnym krańcu stołu niż miejsce Lena, a do tego przy dłuższej krawędzi, tak że władcę zasłaniało mi dwadzieścia osiem ramion i czternaście głów. Dobra, może byłam tylko adeptką, ale jednak gościem. A gość powinien siedzieć obok albo przynajmniej naprzeciwko gospodarza.

Tym niemniej usiadłam i jak dobrze wychowana dziewczynka złożyłam ręce na kolanach. Bez szczególnej radości oznajmiwszy, że bardzo się w Dogewie cieszą z możliwości poznania mnie, Starszy również usiadł i dał znak do rozpoczęcia posiłku. Oficjalność nieoficjalnej kolacji ciążyła. W powietrzu wisiało napięcie. Nikt nawet nic dotknął jedzenia. Ze zdziwieniem brzęknęła spadająca łyżka. Stanowczo nic nie rozumiałam. Tak ciepło mnie powitano… Co się zmieniło? Czemu Len wpatruje się w talerz i nawet nie zerknął w moim kierunku? Wstyd mu za planowane działania?

Ma kły długie i krwi łaknie – oczami duszy zobaczyłam cytat z “Krwiopijców", który przypadkiem pozostał j w pamięci.

– Eriusie, czy coś jest nie w porządku? Pana czarująca sąsiadka może zostać bez kolacji – zwrócił się Starszy do mojego sąsiada.

Wszystko wskazywało na to, że panna na czczo nie i budziła w krwiopijcach szczególnego apetytu. Erius zmitygował się i zaczął zachwalać mi najbliższe danie, udekorowane natką i przypominające oczy smażone w głębokim tłuszczu. Uprzejmie (wstrząsana wewnętrznymi dreszczami) odmówiłam. Wtedy zaproponowano mi kaszankę (czarny pomarszczony pierścień), nóżki (zapewne niemowlęce), pasztet (z wątroby nieznanego pochodzenia), szynkę (przypuszczalnie ludzką) i inne podobne paskudztwa. Po namyśle postanowiłam ograniczyć się do ryżowej sałatki z nieznanymi mi żółtymi ziarnami i skrzydełka kurczaka, które zostało upieczone w całości i nie budziło podejrzeń. Ignorując nieśmiałe protesty Erius wysypał na mój talerz pełną łyżkę “oczu", zachwalając je z takim entuzjazmem, jakby sam brał udział w ich wyłupianiu. Zastukały talerze i zabrzęczały widelce – za moim przykładem wampiry zabrały się do jedzenia. Zauważyłam, że Len też wybrał ryżową sałatkę, która okazała się wcale niezła – ziarna miały zachwycająco pikantny, słodkawy posmak. Po zjedzeniu skrzydełka poczułam przypływ apetytu – od mizernego śniadania nie miałam w ustach nawet okruszka. Ale oczy… to było ponad moje siły. Nieśmiało ukłułam jedną kulkę widelcem. Pojawił się przezroczysty żółtawy sos. Co za paskudztwo… Sąsiad wcinał “oczy" ze złowieszczym chrzęstem, od czasu do czasu podnosząc do ust serwetkę. Ciekawe, co to w końcu jest? Przyłożyłam widelec krawędzią i energicznie nacisnęłam. Kulka pękła, a krople sosu wylądowały na wysokiej salaterce i na czole sąsiada naprzeciwko. Próbując jakoś ratować sytuację, szybko wsadziłam połówkę “oka" do ust i zaczęłam pracować szczęką, prawie nie czując smaku. Ale gdy w końcu go poczułam…

Niechby to raczej było oko.

Brukselka w chrupiącym cieście. Trzy dni temu akurat strułam się kapustą w kiepskiej gospodzie, i teraz robiło mi się niedobrze na samą myśl o niej. A tu – w ustach… Zgodnie z zasadami dobrego wychowania podniosłam do ust serwetkę, dyskretnie wyplułam na nią wspaniałe danie, zmięłam i rzuciłam do specjalnej urny pod oknem.

– Czy mogłabym prosić o szklankę wody? – spytałam, odsuwając talerz.

Sąsiad chętnie sięgnął po kryształową karafkę i do szklanki obfitym strumieniem lunęło coś czerwonego, gęstego i stanowczo pochodzenia arterialnego.

– Dz… dziękuję – wykrztusiłam z trudem, zaglądając do kielicha. A co to za cholera? Przypadkiem nie skrzepnie? Wychyliłam się trochę do przodu i zauważyłam lekki uśmiech na twarzy władcy. Len mrugnął do mnie pokrzepiająco i uciekł spojrzeniem. Nieśmiało pociągnęłam łyk ze szklanki. Do niczego niepodobne, jakiś sok j niby rosół, tylko czerwony. I można tylko mieć szczerą nadzieję, że posmak hemoglobiny mi się tylko przywidział. Odwróciłam się z powrotem w kierunku Lena, ale zasłonił go nachylający się nad stołem wampir, z namaszczeniem grzebiący widelcem w półmisku parujących schabowych.

Tymczasem na stole pojawiła się opleciona butla z szyjką z ciemnego szkła, zamknięta szerokim korkiem. Machinalnie poszukałam spojrzeniem otwieracza, ale jeden z wampirów wsadził w korek parę długich, lekko wygiętych białych kłów z górnej szczęki. Weszły jak nóż w masło. Pewne problemy pojawiły się przy uwalnianiu korka, ale i tu poradził sobie z obojętnością zawodowca, od niemowlęctwa mającego do czynienia zarówno z szyjkami panien, jak i butelek. W pobliżu stały delikatne pękate kielichy na wysokich nóżkach i butelka zabulgotała melodyjnie, pozbywając się zawartości. Mnie poczęstowano jako pierwszą, a potem napełniono kielichy, zaczynając od przeciwnego krańca stołu, przy którym siedzieli władca i Starsi.

Kielich rzucał na obrus rubinowy cień. Len podniósł go w dłoniach jak pąk pąsowej róży.

– Wolho, pani zdrowie. Niech będzie ono tak samo mocne jak pani panowanie nad sobą.

Wampiry wypiły moje zdrowie z zatrważającym wręcz entuzjazmem. Wino okazało się gęste, cierpko-słodkie, z posmakiem liści wiśni i czarnej porzeczki. I krwi.

Starsi rzucali Lenowi gniewne spojrzenia. Krótkość toastu graniczyła ze zniewagą, a rozumieć go można było na różne sposoby. Ja sama usłyszałam zawoalowany przytyk. Przytyk sprawiedliwy. Starczy tego myślenia o krwiopijstwie, precz z wegetarianami!

– Panie Eriusie, czy mogłabym prosić o podanie mi kawałka tamtej wspaniałej szynki? I jeszcze trochę sałatki, bardzo proszę.

– Panno Wolho, wiem, że to niestosowne pytanie… Ale ile pani ma lat? – zapytał niebieskooki Starszy.

– Eee… Dwadzieścia. – Nie skłamałam. Zaokrągliłam.

Ktoś gwałtownie zakasłał, zakrztusiwszy się moją szczerością.

– A dlaczego pan pyta? – rzuciłam obojętnie, zagryzając sałatkę kromką chleba.

– Jest pani jeszcze bardzo młoda – ostrożnie powiedział Starszy.

– Rzecz ulotna, zestarzeć się zawsze zdążę.

Był to żart, ale chyba nie najlepszy, bo epidemia kaszlu wybuchła już w trzech miejscach.

– Tak, oczywiście – mruknął Starszy, wymieniając z kolegami z Rady wiele znaczące spojrzenia.

– Dla maga najważniejszy jest nie wiek, a wrodzone zdolności – ogłosiłam dumnie, przełykając odrobinę nalewki hemoglobinowej.

– Mało prawdopodobne, by się pani tutaj przydały.

– Jak mam to rozumieć? A potwór?

– Jaki potwór? – sztucznie zdziwił się Starszy.

– Właśnie to zamierzam sprawdzić.

– Nie rozumiem, o czym pani mówi. – Starszy opuścił oczy i teraz wodził nożem po talerzu, krojąc schabowy na kawałki. Zapatrzyłam się na niego jak na ożywionego trupa, z toporem tkwiącym w czole, przekonującego mnie o swoim doskonałym samopoczuciu. Starszy nie zadowolił się rozdrobnieniem kotleta wzdłuż i w poprzek i dalej rytmicznie piłował nożem, rozmazując włókna po talerzu.

– Mówię o monstrum, które w ciągu ostatniego miesiąca wykończyło czarci tuzin ludzi – oznajmiłam pewnym głosem:

– A, ten potwór – Starszy doznał olśnienia. – Nie warto się przejmować takim głupstwem. Jest pani naszym gościem honorowym i nie zamierzamy spychać na pani ramiona naszych wewnętrznych problemów Proszę odpocząć. Zabawić się. Zrobić sobie nieplanowe wakacje.

– Jakie wakacje? Przyjechałam z zadaniem.

– Jakim zadaniem? – Starsi zastrzygli uszami.

– Nie rozumiem, o czym pan mówi. – Czarująco zatrzepotałam rzęsami.

– Ale powiedziała pani…

– Co powiedziałam?

– Coś o zadaniu – cierpliwie przypomniał niebieskooki.

– O jakim zadaniu? – spytałam z prawdziwą ciekawością.