Изменить стиль страницы

4

Wyglądał całkiem dobrze jak na umarlaka. Mick Connelly miał na sobie jasnozielony garnitur. Roarke pamiętał, że zawsze przywiązywał dużą wagę do wyglądu i potrafił idealnie dobierać kolory. Odpowiedni krój ubrania doskonale maskował niewielki brzuszek.

Żaden z nich w młodości nie narzekał na otyłość… Obaj nieraz zaznali głodu, a taka dieta sprzyja szczupłej sylwetce.

Krótkie włosy, o barwie piasku sterczały wokół twarzy, która przez te wszystkie lata też się zaokrągliła. Musiał naprawić przednie zęby bo nie wystawały teraz jak u bobra. Zrezygnował z prób wyhodowania sobie wąsów i teraz gładko się golił. Pozwalał sobie co najwyżej na lekki zarost nad górną wargą. Ciągle jednak miał ten sam perkaty irlandzki nos, szeroki uśmiech i wesołe oczy, w których połyskiwała przebiegłość.

Jako młody chłopak nie należał do najprzystojniejszych. Był niski, chudy i od stóp do głów obsypany piegami. Miał jednak sprawne ręce i jeszcze sprawniejszy język. Jego głos nadal brzmiał jak twarda muzyka, która przywodzi na myśl południowy Dublin i walki na pięści.

Wszedł do apartamentu Roarke’a w starej, najbardziej eleganckiej części hotelu, założył ręce na biodra i uśmiechną się jak gargulec.

– No, no stary, nieźle się tu urządziłeś. Coś słyszałem, ale szczęka opada, dopiero kiedy człowiek zobaczy to na własne oczy.

– To tak jak i na twój widok. – Roarke mówił ciepłym głosem; zdążył się już otrząsnąć z zaskoczenia jakim był widok przyjaciela, choć nie przestał się zastanawiać, czego może chcieć od niego ten duch z przeszłości.- Usiądź Mick, opowiadaj co porabiałeś.

– Chętnie.

Gustownie urządzony gabinet, tak jak wszystko co projektował był zarówno wygodny jak i funkcjonalny. Najwyższej klasy centrala komunikacyjna i cały supernowoczesny sprzęt wbudowano w stylowe meble lub zamaskowano pod panelami ściennymi. Atmosferą pomieszczenie przypominało garsonierę bogatego biznesmena.

Mick usiadł na miękkim krześle z obiciami, wyprostował nogi i zaczął się rozglądać. Roarke domyślał się że szacuje jego majątek. Po chwili gośc westchnął i zapatrzył się na duże szklane drzwi, za którymi było widać kamienny balkon.

– Tak, widać, że się urządziłeś. – Spojrzał na Roarke’a z rozbawieniem w oczach. – Jeśli obiecam, że nie ruszę żadnego z tych cacek, które tu trzymasz, napijesz się ze starym przyjacielem piwa?

Roarke odsunął jeden z paneli ściennych i zamówił w auto kucharzu dwa guinnesy.

– Nie martw się, jest tak zaprogramowany, żeby właściwie rozlać. Chwilę to potrwa.

– Pamiętasz, kiedy ostatnio piliśmy razem piwo? Jak myślisz ile upłynęło lat? 15?

– Mniej więcej. – Piętnaście lat temu byliśmy chudymi… no cóż złodziejaszkami, pomyślał Roarke. Oparł się wygodnie w fotelu za biurkiem, czekając aż napełnią się szklanki ale jakiś nie potrafił się odprężyć.- Słyszałem że zarobiłeś w pubie w Liverpoolu. Bójka na noże. Moje źródła zwykle nie zawodzą. Powiedz Mick, jak to się stało, że nie trafiłeś do piekła?

– A pewnie że ci powiem. Pamiętasz moją matkę, niech Bóg jej wybaczy serce z kamienia? Często powtarzał, że jest mi pisana śmierć od noża. Cios w brzuch. Twierdziła, że kiedy się upije, ma wizje.

– Żyje?

– O tak, przynajmniej z tego, co słyszałem. Jak wiesz wyjechałem z Dublina wcześniej niż ty. Podróżowałem tu i tam, szukałem szczęścia i pieniędzy. Robiłem różne interesy, przeważnie handlowałem. Kupowałem to i owo, po jakimś czasie przeprowadzałem się w inne miejsce i sprzedawałem. I tym właśnie zajmowałem się tej feralnej nocy w Liverpoolu.- Mick, zadowolony z siebie otworzył drewniane pudełko leżące obok niego na stole i uniósł brwi na widok francuskich papierosów. Nie dość, że towar wart był niemałą fortunę, to jeszcze na całej planecie obowiązywał zakaz palenia. – Mogę?

– Oczywiście, częstuj się.

Ze względu na łączącą ich przyjaźń Mick wziął tylko jednego. W innych okolicznościach nie byłby tak powściągliwy.

– O czym to ja mówiłem? – zastanawiał się, wyjmując z kieszeni zgrabną zapalniczkę i zapalając papierosa. – A tak, już wiem. Miałem przy sobie połowę towaru, czekałem na… klienta, który miał mi przynieść resztę. Nie wypaliło. Straż przybrzeżna coś zwietrzyła, przeszukali magazyn. Chodziło im o mnie, podobnie jak i klientowi, który ubzdurał sobie, że chcę go wykołować. – Widząc, że Roarke zmarszczył podejrzliwie czoło, Mick roześmiał się i pokręcił głową. – Nie, niczego takiego nie planowałem. Miałem tylko połowę towaru, więc po co miałbym to robić? Wpadłem do pubu, żeby wszystko przemyśleć i po cichuzorganizować jakiś ekspresowy transport. Gliny deptały mi po piętach, miejscowe oprychy chciały mojej głowy, więc postanowiłem zniknąć. Mało brakowało, a by mnie mieli. Wyobraź sobie, siedze tam i domam, jak to przepadła forsa, a ja będę musiał do końca życia się ukrywać, gdy nagle wybuchła bójka.

– Bójka w pubie na nabrzeżu. – Roarke wyjął z autokucharza dwie szklanki guinnesa z przepisową pianką. – Kto by uwierzył?

– Bójka jak cholera. – Mick przerwał opowieść, wzioł piwo i przepił do starego kumpla. – Za naszą przyjaźń. Slainte.

– Slainte. – Odparł Roarke, podnosząc szklankę do ust.

– Mówię ci, Roarke, wokół wrzask, pięści jak pociski, a ja głupi chciałem się tam przyczaić i w spokoju przeczekać. Barman dorwał kij baseballowy, zaczął walić w bar, towarzystwo podzieliło się na grupy, a tu nagle ci dwaj, co nagle wszystko zaczęli… a ja do dziś nie wiem, o co im poszło – wyciągają noże. Powinienem byłsię wtedy ewakuować, ale nie było możliwości, żeby przemknąć obok nich. Odkroili by mi kawał tyłka, a ja jakoś nie chciałem się z nimi jeszcze rozstawać. Wydawało mi się, że bezpieczniej będzie się wmieszać w tłum. Ludzie otoczyli tych dwóch, przyjmowali zakłady. Kilku gapiłów im pozazdrościło i sami, tak dla zabawy, zaczęli się okładać pięściami.

Roarke bez trudu przypominał sobie, że sami nieraz spędzali wieczór, zabawiając się w podobny sposób.

– Ile kieszeni zrobiłeś podczas bójki?

– Straciłem rachubę. – Odparł z uśmiechem Mick. – Odbiłem sobie za moją stratę. W powietrzu latały krzesła i ciała, nie mogłem się powstrzymać i dołączyłem do zabawy. Niech mnie diabli, jeśli ci dwaj, którzy to wszystko rozpętali, nie zadźgali się na śmierć. Widziałem na własne oczy, ich krew była czarna. I śmierdziała. Sam wiesz, jak łatwo rozpoznać zapach śmierci.

– Tak, wiem.

– Cóż, ludzie się rozstąpili i zaczęli uciekać jak szczury z tonącego okrętu. Barman postanowił wezwać gliny. Wtedy nagle mnie olśniło. Jeden z tych trupów był całkiem do mnie podobny. Ten sam kolor włosów i oczu i włosów, taka sama budowa. Czy to nie dar losu? Mick Connelly potrzebuje zniknąć, a czy jest lepszy sposób, niż zostać trupem na podłodze pubu w Liverpoolu? Podmieniłem dokumenty i zwiałem. – I tym sposobem Michael Joseph Connelly wykrwawił się na śmierć, jak przepowiedziała jego matka, a Bobby Pike odjechał najbliższym autobusem do Londynu. Ot i cała historia. – Mick wypił duży łyk piwa i odetchnął z zadowoleniem. – Chryste, jak się cieszę, że cię znowu spotkałem. Kiedyś to były czasy! Bawiliśmy się, nie stary? Ty, ja, Brian i reszta chłopaków.

– Racja.

– Słyszałem o Jenny. I o Tommym i Shawnie. Serce mało mi nie pękło, kiedy się dowiedziałem, jak zginęli. Ze starej paczki z Dublina zostaliśmy tylko my trzej, ty, ja i Bri.

– Brian nadal przebywa w Dublinie. Jest właścicielem Skarbonki, przez większość czasu sam prowadzi dar.

– Słyszałem o tym. – Rzekł Mick. – Któregoś dnia wpadne do Dublina odwiedzić stare śmiecie. Często tam wracasz?

– Nie. – Rzucił Roarke.

Jego gość pokiwał głową.

– W sumie nie wszystkie wspomnienia są takie miłe. No ale ty się nieźle urządziłeś, co? Zawsze wiedziałem, że do czegoś dojdziesz. – Wstał i z niedopitym piwem podszedł do szklanych drzwi. – Pomyśl, jesteś właścicielem tego cholernego hotelu i Bóg wie czego jeszcze. Przez ostatnie lata jeździłem troche po świecie i wszędzie, gdzie byłem, ludzie wymieniali nazwisko mojego przyjaciela z dzieciństwa jak Boga. – Odwrócił się do Roarke’a z uśmiechem. – Niech mnie cholera, jeśli nie jestem z ciebie dumny.