ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY
Przygotował jej zupę, zdrowy rosół z kury, co prawda z puszki, ale świeży, zresztą nic innego nie miał. Rosół pachniał dobrze, nawet jak rozpuścił w nim kryształki. Joan nie zauważy osadu, zwłaszcza że wrzucił do zupy pokruszone słone krakersy.
Schował małą butelkę w skrytce matki, za jej zbiorem domowych leków, który zawierał melasę, miód i ocet, a także syrop przeciwkaszlowy i mnóstwo aspiryny dla dzieci. Brązowa butelka mieściła w sobie magiczne kryształki, które, jak twierdziła matka, powinny mu pomóc. Dopiero po jej śmierci, bo to śmierć uwolniła go od matczynej władzy, odkrył brązową butelkę z oryginalną naklejką ukrytą pod starą, nieważną już receptą. Drukowanymi czarnymi literami było tam napisane wprost: „Arszenik”. Zatrzymał butelkę w domu, słusznie podejrzewając, że przyjdzie dzień, gdy będzie zmuszony wykorzystać ów specyfik, który daje władzę nad innymi.
Kiedy wszedł, siedziała przy oknie, tak samo jak ją zostawił, dla odmiany przywiązana do krzesła. Patrzyła na las przez hartowane szkło. Specjalnie zamówił i sam zainstalował te grube i nietłukące się szyby. Pozwalały patrzeć na świat i wpuszczały do środka słońce, z zewnątrz zaś wyglądały jak lustrzane słoneczne ogniwa służące do ogrzewania pomieszczenia. Tworzyły znakomitą atmosferę do pracy – słoneczną i radosną, a przy tym gwarantowały odosobnienie i ciszę. No i chroniły jego zbiory.
Podniosła na niego wzrok. Tym razem nie ruszyła ręką. Spostrzegł czerwone pręgi na nadgarstkach, świadczące o tym, że gdy go tu nie było, próbowała uwolnić się z więzów. Potem dojrzał rysy i zadrapania na podłokietniku krzesła. Zniszczyła drewno, zrobiła to celowo. Krzesło jego matki, autentyczny neoklasyczny Duncan Phyfe, któremu sam zmienił tapicerkę. Zniszczyła je, trąc sprzączkami skórzanych kajdanek o drewno.
Czuł, jak rośnie w nim złość, a wraz z nią żółć, grożąc, że cofnie się z żołądka. Już czuł w ustach jej smak. Nie, nie. Nie może wymiotować. Nie zrobi tego. Nie wolno mu myśleć o krześle. Żadnej złości. Nie może sobie pozwolić teraz na niedyspozycję.
Postawił tacę na stole obok swojego gościa i starał się nie patrzeć na porysowane krzesło.
– Na pewno jesteś głodna – powiedział, przyciągając sobie stołek.
– Nie czuję się dobrze, Sonny – wymamrotała. – Dlaczego to robisz?
– Dlaczego? Dlaczego? Ponieważ na pewno jesteś głodna – odparł śpiewnym tonem, który udawał radość, a którego tak dobrze nauczył się od matki. – Wcześniej zjadłaś kanapkę, ale od tamtej pory minęło mnóstwo czasu.
– Moglibyśmy przez chwilę porozmawiać? – prosiła.
Sonny pomyślał, że jej głos brzmi jak kwilenie. Wcześniej nie zwrócił uwagi, jaki to płaczliwy głos.
Nabrał łyżkę zupy i podniósł do ust Joan, czekał, aż je otworzy. Tylko patrzyła.
– Otwórz szeroko – poinstruował.
Nadal tylko patrzyła.
Przysunął łyżkę do jej warg i chciał ją wepchnąć na siłę, lecz Joan zacisnęła usta. I niespodzianie tak gwałtownie odwróciła głowę, że mało co nie wybiła mu łyżki z ręki. Skończyło się na tym, że zupa wylała się na rękaw jego koszuli.
Znowu poczuł w ustach smak żółci. O Boże! Nie może sobie pozwolić na niedyspozycję. Twarz mu poczerwieniała. Mimo to nabrał kolejną łyżkę rosołu i znowu podniósł do ust Joan.
– No już, musisz jeść.
Powoli odwróciła głowę i spojrzała na niego, tym razem wyzywająco.
– Najpierw porozmawiamy.
– Posłuchaj, możemy to zrobić spokojnie albo na siłę – oznajmił wciąż tym swoim pogodnym tonem, niezależnie od wrzenia w żołądku. – No już, jedz.
Przytknął łyżkę do warg Joan, a ona zdołała na tyle podnieść skrępowaną rękę, żeby trącić go w łokieć. Tym razem zupa poplamiła mu spodnie. Będzie musiał przebrać się przed wyjściem do pracy.
Wstał niespiesznie i podwinął zabrudzone rękawy. Trudne zadanie, kiedy ręce się trzęsą, a dłonie zaciskają w pięści. Czuł zachodzącą w nim przemianę, rozgrzane żelazo, które dźga wnętrzności. Widział też, że Joan zaczyna inaczej na niego patrzeć. Zniknęła na dobre pozorna odwaga, którą zawdzięczała środkom odurzającym. Teraz walczyła z więzami, kopała nogi krzesła i trącała je klamrami pęt u kostek, zostawiając na cennym drewnie jeszcze więcej tych okropnych rys.
– Rozumiem, że wybrałaś trudniejszą drogę – rzekł przez zaciśnięte zęby. Odłożył łyżkę na tacę i wziął z niej miskę z rosołem.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY
West Haven, Connecticut
Maggie nie była pewna, po co tam w ogóle pojechała. Było kilka innych miejsc, które powinna sprawdzić, zbiegi okoliczności, które należało rozważyć. Na przykład czy ktoś nazywał Jacoba Marleya Juniora Sonnym. Albo czy umowa Wally’ego Hobbsa na kopanie grobów dla zakładu pogrzebowego ma coś wspólnego z tym, że Steve Earlman nie został ostatecznie pochowany. Nie wspominając już o adresie, który znalazła w hotelowym notesie Joan Begley, bo przecież trzeba zbadać, czy tam odbyła się ostatnia randka zaginionej. Istniało mnóstwo miejsc, gdzie powinna szukać odpowiedzi, i wcale nie była przekonana, czy to jest jedno z nich. Pomimo wszystkich tych wątpliwości znalazła się na Uniwersytecie New Haven.
Laboratorium wypełniał szczególny zapach. Przypominał bulion z wołowiny i był niepokojąco przyjemny. Profesor Adam Bonzado stał nad potężnych rozmiarów kuchnią. Podnosił po kolei pokrywki kilku garnków, w których coś się gotowało, mieszał drewnianą łyżką i kładł pokrywki z powrotem, a na koniec zmniejszył trochę płomień gazu. Tego dnia ubrany był w fioletowo-żółtą hawajską koszulę i niebieskie dżinsy oraz trampki do kostek. Plastikowe okulary ochronne wisiały na szyi, kołysząc się w jednym rytmie z papierową chirurgiczną maską. Zerknął na Maggie przez ramię. Dopiero po chwili zrobił zdziwioną minę, jakby miał spóźniony refleks.
– Przyszła pani wcześniej.
– Myślałam, że nie trafię tu tak szybko, ale nie miałam z tym problemu. Wolałby pan, żebym sobie pospacerowała i wróciła później?
– Ależ nie, nie o to chodzi. Mam pani mnóstwo do pokazania. – Raz jeszcze zajrzał do garnków i odwrócił się do niej. – Witam w naszym skromnym laboratorium. – Wykonał szeroki gest. – Proszę tu podejść i zobaczyć.
Maggie przebiegła wzrokiem półki, na których znajdował się osobliwy zbiór szklanych naczyń: słoiki po zupkach dla dzieci obok słoików po marynatach, z naklejkami, które zakrywały oryginalne nalepki. Z kąta dobiegał cichy szum urządzenia pochłaniającego wilgoć. W pomieszczeniu panował chłód, a poza zapachem wywaru mięsnego wyczuwało się lekką woń środków czystości i być może amoniaku. Na blatach stały mikroskopy i kolekcja narzędzi, począwszy od robiącej wrażenie łapy laboratoryjnej przypominającej bezzębne szczęki poprzez małe kleszcze aż do zbioru szczotek wszelkich możliwych rozmiarów.
W jednym rogu przy suficie znajdowały się dwie ogromne plastikowe bańki. Maggie zgadywała, że to pochłaniacze zapachów. Słyszała ciche mruczenie wentylatorów z wnętrza tego ustrojstwa, które przywoływało na myśl suszarki do włosów w dawnych salonach fryzjerskich. Ale to, co zobaczyła poniżej, w lot rozwiało ów sentymentalny obraz. W podwójnym zlewie pod owymi hełmami Maggie dojrzała fragmenty szkieletu, które moczyły się w roztworze mydlanym. Z piany wystawała ręka prawie pozbawiona ciała. Zdawało się, że do niej macha.
No i jeszcze były tam długie stoły na sześciu nogach, trzy z nich pomiędzy przejściami, a na nich całe zgromadzenie czaszek i kości. Kilka czaszek patrzyło na Maggie pustymi oczodołami. Inne, zbyt sfatygowane, żeby utrzymać pion, leżały wgapione w ścianę albo sufit. Kości były rozmaitych kształtów i rozmiarów, a także kolorów. Jedne czarne jak ziemia, inne kremowobiałe, niektóre brudnoszare lub żółte jak masło. Albo jak cukierek mleczny, przemknęło Maggie przez głowę. Część z nich skrupulatnie poukładano, jakby ktoś rekonstruował rozsypaną układankę. Pozostałe, wymieszane w kartonowych pudłach na skraju stołów, czekały, aż ktoś je posortuje i da im szansę na opowiedzenie własnej historii.