Max rozłożyła je na całą szerokość, wydawało się bez najmniejszego wysiłku. Była piękna, urodzona, by latać. Machała srebrzystobiałymi skrzydłami w górę, w dół, w górę, w dół. Powietrze zdawało się nieść ją naprzód, niczym liść na wietrze.
– Wiedziałem, że spróbuje uciec górą – warknął Thomas, zwracając się do pozostałych. – Szkoda.
Podniósł karabin do ramienia. Jeszcze sekunda, dwie, a dziewczyna zniknie za najbliższą ścianą kanionu.
Pociągnął za spust.
Księga pierwsza
ROZDZIAŁ 1
Kiedy zauważyłam Keitha Duffy’ego i jego córeczkę, niosących ciężko ranną łanię do „Zwierzyńca”, jak nazywam mój mały szpital zwierzęcy w Bear Bluff w stanie Kolorado, mniej więcej pięćdziesiąt minut jazdy autostradą na północny zachód od Boulder, domyśliłam się, że nie będzie to zwykły dzień.
Z głośnika magnetofonu płynął chrapliwy głos Sheryl Crow. Kiedy zobaczyłam Duffy’ego z tym biednym zwierzęciem, stojącego jak osioł przed Abstrakcją, Biała Róża II, moim ulubionym plakatem Georgii O’Keefte, natychmiast wyłączyłam muzykę.
Już na pierwszy rzut oka było widać, że ciężko ranna łania jest w ciąży. Gdy Duffy z trudem ułożył ją na stole, toczyła wokół dzikimi ślepiami i rzucała się na wszystkie strony, choć niezbyt gwałtownie; wyglądało na to, że miała złamany kręgosłup w miejscu, gdzie uderzył ją chevy z napędem na cztery koła, którym jeździł Duffy.
Dziewczynka szlochała, a jej ojciec był wyraźnie przybity. Pomyślałam sobie, że i on w końcu pęknie.
– Pieniądze nie grają roli – powiedział.
Pieniądze rzeczywiście nie grały roli, ponieważ łani tak czy inaczej nie dałoby się uratować. Młody jeleń natomiast miał pewną szansę przeżycia. Jeśli do porodu zostało niewiele czasu. Jeśli płód nie został zbyt mocno poturbowany przez dwutonową ciężarówkę. I jeśli zostanie spełnionych jeszcze kilka warunków.
– Nie mogę uratować łani – powiedziałam do ojca dziewczynki. – Przykro mi.
Duffy skinął głową. Był budowniczym i jednym z miejscowych myśliwych. Ja uważałam go za tępaka. Najlepiej pasowało do niego określenie „bezmyślny”; choć może to właśnie było jego największą zaletą. Wyobrażałam sobie, jak musi się czuć ten człowiek, zazwyczaj przechwalający się upolowaną zwierzyną gdy słyszy, jak jego córeczka prosi, by uratować życie jakiejś tam łani. Jedną z wielu irytujących wad Duffy’ego było to, że od czasu do czasu zaglądał tu i bezczelnie mnie podrywał. Naklejka na zderzaku jego samochodu głosiła: POPIERAJ OCHRONĘ ŚRODOWISKA. URZĄDŹ BALANGĘ.
– A młode? – spytał.
– Może się uda – odparłam. – Pomóż mi dać jej narkozę, to zobaczymy.
Delikatnie wsunęłam maskę na pyszczek łani. Wcisnęłam pedał i przez rurkę z sykiem popłynął halotan. W brązowych ślepiach łani pojawił się strach i niewyobrażalny smutek. Wiedziała, co ją czeka.
Mała dziewczynka objęła brzuch łani i zaniosła się głośnym płaczem. Bardzo ją lubiłam. W jej oczach widać było siłę ducha. Przynajmniej córka udała się Duffy’emu.
– Cholera, cholera – zaklął. – Zauważyłem ją dopiero, jak wylądowała na klapie silnika. Zrób, co w twojej mocy, Frannie – dodał, zwracając się do mnie.
Delikatnie odciągnęłam dziewczynkę od łani. Wzięłam ją za ramiona i odwróciłam ku sobie.
– Jak masz na imię, kochanie?
– Angie – odparła, łykając łzy.
– Angie, posłuchaj mnie, kochanie. Łania niczego w tej chwili nie czuje, rozumiesz? To nie będzie jej bolało. Obiecuję.
Angie przytuliła się do mnie i przytrzymała z całej siły. Pogładziłam ją po plecach i powiedziałam, że będę musiała uśpić łanię, ale zrobię wszystko, żeby uratować małe.
– Proszę, proszę, proszę – powtarzała Angie.
– Będzie wam potrzebna koza. Do karmienia małego – informowałam Duffy’ego. – Może nawet dwie albo trzy.
– Żaden problem – odparł.
Kupiłby karmiące słonice, gdybym kazała mu to zrobić. Nade wszystko pragnął uszczęśliwić swoją córeczkę.
Poprosiłam ich, żeby wyszli i pozwolili mi pracować. Musiałam przeprowadzić krwawą, ciężką i paskudną operację.
ROZDZIAŁ 2
Kiedy Duffy przyszedł z ranną łanią do „Zwierzyńca”, była już siódma wieczorem; od tego czasu upłynęło około dwunastu minut. Nieszczęsne zwierzę leżało na stole nieprzytomne i bardzo mi go było szkoda. Moja siostra, Carole, zawsze nazywała mnie Mazgajowatą Frannie. Mój mąż, David, też lubił tak na mnie mówić.
Niecałe półtora roku temu David został zastrzelony na parkingu przed szpitalem komunalnym w Boulder. Wciąż nie mogłam się z tym pogodzić, wciąż ogarniała mnie rozpacz. Może byłoby mi lżej, gdyby policja schwytała zabójcę Davida, ale tak się nie stało.
Otworzyłam brzuch łani i przecięłam ścianę macicy. Wyciągnęłam małego jelenia, modląc się, bym nie musiała go uśpić.
Płód miał około sześciu miesięcy i na pierwszy rzut oka wydawało się, że jest zdrowy. Ostrożnie przeczyściłam palcami jego przewód oddechowy i nałożyłam na mały pyszczek maskę tlenową.
Puściłam tlen. Klatka piersiowa jelonka drgnęła. Zaczął oddychać.
I wtedy z jego pyszczka wyrwał się pisk. Boże mój, cóż za cudowny dźwięk. Powstało nowe życie. O rany, w takiej chwili zawsze ogarnia mnie wzruszenie. Mazgajowata Frannie.
Otarłam twarz z krwi, którą pochlapałam się w czasie operacji. Jelonek piszczał w maskę tlenową, a ja pozwoliłam tej małej sierotce wtulić się w matkę choćby na chwilę. A nuż jelenie mają dusze… niech matka pożegna się ze swoim dzieckiem.
Odłączyłam przewód, napełniłam strzykawkę i uśpiłam łanię. Nawet nie zorientowała się, kiedy życie z niej uleciało.
W lodówce stała puszka koziego mleka. Napełniłam nim butelkę i włożyłam ją na kilka sekund do kuchenki mikrofalowej.
Zdjęłam jelonkowi maskę tlenową i wsunęłam mu smoczek do pyszczka. Maleństwo zaczęło ssać. Jelonek był naprawdę piękny, miał śliczne brązowe ślepka. Boże, czasami naprawdę kocham to, co robię.
Duffy i jego córeczka siedzieli wtuleni w siebie na leżance w poczekalni.
Podałam Angie jelonka.
– Moje gratulacje – powiedziałam. – To dziewczynka.
Odprowadziłam całą trójkę do porysowanego i powyginanego auta. Dałam im puszkę koziego mleka, mój numer telefonu i pomachałam na pożegnanie. Pomyślałam sobie, jaka to ironia losu, że jelonek będzie jechał tym samym samochodem, który zabił jego matkę.
Marzyłam o gorącej kąpieli, lampce schłodzonego chardonnay, pieczonym kartoflu posmarowanym serem – drobnych przyjemnościach, jakie niesie ze sobą życie. W pewnym sensie byłam z siebie dumna. Już dawno nie czułam takiej satysfakcji, co najmniej od czasu, kiedy śmierć Davida całkowicie zmieniła wszystko wokół mnie.
Gdy ruszyłam z powrotem w stronę małego szpitala, uświadomiłam sobie, że na parkingu stoi samochód, błyszczący czarny jeep cherokee.
Drzwi otworzyły się i z samochodu wysiadł nieznajomy mężczyzna. Światło reflektorów padało na niego od tyłu, oblewając jasną poświatą.
Był wysoki, szczupły, ale umięśniony, i miał gęste jasne włosy. Szybko ogarnął spojrzeniem okolicę. Duży ganek ozdobiony karmnikami dla kolibrów i kilkoma rękawami wskazującymi kierunek wiatru. Mój sfatygowany górski rower. Dzikie kwiaty wokół budynku – łubin i stokrotki.
To, co powiem teraz, zabrzmi dość dziwnie. Widziałam tego człowieka pierwszy raz w życiu. Ale nie wiadomo dlaczego skoncentrował się na nim mój limbiczny mózg, mały idiotyczny narząd, tak prymitywny, że nie uznaje logicznego myślenia. Miałam irracjonalne wrażenie, że skądś znam tego człowieka. A moje serce, przez ostatnie kilka miesięcy twarde jak kamień, zadrżało i przez chwilę biło mocniej. Szczerze mówiąc, trochę mnie to wkurzyło.
Doszłam do wniosku, że nieznajomy zgubił drogę.
– Zamykamy już dzisiaj – powiedziałam.
Patrzył na mnie, niewzruszony.
Potem zapytał.