Rozpoczęłam ćwiczenia kilkoma zgięciami bicepsa, używając hantli niemal o zerowej wadze, zaczynałam koncentrować się w trakcie rozgrzewki. Znałam już swój cykl ćwiczeń i musiałam zwalczyć pewną narastającą niecierpliwość. Nie należę do osób dobrze znoszących żmudną pracę. Lubię, gdy cel jest blisko, gdy do niego docieram, ale nie wędrówkę. Powtarzające się czynności każą mi się buntować. Sama nie wiem, dlaczego wytrzymuję ten codzienny jogging. Przeszłam następnie do ćwiczeń nadgarstka, w myślach przeskakując do następnych punktów programu, pragnąc być już u jego końca, a nie dopiero po dwóch ćwiczeniach. Może zjem z Bobbym lunch o trzeciej, jeśli będzie miał wolną chwilę?
Usłyszałam brzęk, potem uderzenie i dostrzegłam, że Bobby stracił równowagę i potknął się o stertę pięciofuntowych talerzy. Nie pokaleczył się rzecz jasna, lecz chyba po raz pierwszy spostrzegł mój wzrok i się zawstydził. Płonął rumieńcem, próbując wstać. Jeden z facetów z sąsiedniego przyrządu przechylił się niedbale i mu pomógł. Z zażenowaniem odzyskał równowagę, machnięciem dłoni rezygnując z dalszej pomocy. Z zawziętą miną pokuśtykał do urządzenia, gdzie mógł ćwiczyć nogi. Ja ćwiczyłam swoje, jakbym niczego nie zauważyła, lecz dyskretnie obserwowałam jego zachowanie. Nawet z tej odległości widziałam, że jest w kiepskim nastroju i twarz ma posępną. Niektórzy obrzucili go spojrzeniami, które pod zasłoną ciekawości chciały ukryć litość. Wytarł podbródek i skoncentrował się na własnej osobie. Nagle jego lewą nogę ogarnęły jakieś skurcze i sfrustrowany zacisnął rękę na kolanie. Noga wydawała się żywym stworzeniem, podskakującym wytrwale, nie dającym się okiełznać. Bobby stękał, okładając w złości własne ciało, jakby chciał je poskromić pięścią. Walczyłam z impulsem, każącym mi doń podejść; wiedziałam, że to by tylko pogorszyło sprawę. Nadwerężył mięśnie i jego ciało drżało z przemęczenia. Zupełnie nagle, tak jak się pojawił, skurcz zaczął ustępować. Bobby przetarł oczy i nisko zwiesił głowę. Gdy tylko poczuł, że może już iść, chwycił ręcznik i ruszył w stronę szatni, pomijając resztę programu.
Pędem zaliczyłam ćwiczenia, które mi zostały, i wzięłam szybki prysznic. Spodziewałam się, że nie spotkam już jego auta, lecz wciąż stało zaparkowane w miejscu, gdzie je uprzednio wypatrzyłam. Bobby siedział z dłońmi zarzuconymi na kierownicę, głowę opuścił na ręce, ramiona mu drgały, gdy szlochał sucho i spazmatycznie. Wahałam się przez chwilę, potem jednak zbliżyłam się do samochodu po stronie pasażera. Wsiadłam, zamknęłam drzwi i siedziałam, póki nie ochłonął. Nie miałam dla niego żadnych słów pociechy. Nic nie mogłam zrobić. Nie wiedziałam, jak podejść do jego bólu, do jego rozpaczy. Miałam jedynie nadzieję, że dzięki mojej obecności zrozumie, że nie jest mi obojętny.
Jego stan ulegał stopniowej poprawie, a kiedy było już po wszystkim, osuszył oczy ręcznikiem i wytarł nos, odwracając twarz w drugą stronę.
– Masz ochotę na kawę?
Potrząsnął głową.
– Zostaw mnie w spokoju, zgoda? – powiedział.
– Mam czas – nalegałam.
– Może później zadzwonię.
– W porządku. Załatwię kilka spraw i może zdzwonimy się po południu. Czy potrzeba ci czegoś?
– Nie – odparł przygnębionym tonem, popadł w apatię.
– Bobby…
– Nie! Kurwa, nie możesz odejść i zostawić mnie w spokoju? Nie potrzebuję twojej pomocy!
Otworzyłam drzwi.
– Skontaktuję się z tobą później – powiedziałam. – Trzymaj się.
Sięgnął do klamki i zatrzasnął drzwi. Zapalił z rykiem silnik, a ja się odsunęłam. Wycofał z piskiem opon i jak rakieta wystrzelił z parkingu, nie patrząc za siebie.
Więcej go nie widziałam.
ROZDZIAŁ 9
Oddział Patologii Świętego Terry’ego mieści się w piwnicach, w sercu labiryntu niewielkich gabinetów. We wszystkie strony odchodzą mile korytarzy, łączących oddziały niemedyczne, którym powierzono dozór nad funkcjonowaniem całej instytucji: brygady remontujące, sprzątające, inżynierskie, operatorów urządzeń. Podczas gdy wyższe piętra noszą ślady renowacji i gustownego wykończenia, podziemna dekoracja ogranicza się do brązowych, winylowych płytek i olejnej farby koloru politurowanych kości. Powietrze jest tu gorące i zatęchłe, niektóre z uchylonych drzwi ukazują przebłyski jakiejś złowieszczej maszynerii i przewodów elektrycznych, wielkich niczym rury kanalizacyjne.
Tego dnia strumień ludzi przesuwał się monotonnie, złożony z osobników w szpitalnych uniformach, bladych, obojętnych i – jak przystało na mieszkańców podziemnego miasta – spragnionych światła słonecznego. Sam oddział patologii stanowił przyjemny kontrast: obszerny, dobrze oświetlony, w kolorach granatowym i szarym, z pięćdziesięcioma lub sześćdziesięcioma laborantami, pracującymi nad uporządkowaniem próbek krwi, kości i tkanki, które donoszono z góry. Aparatura komputerowa zdawała się klekotać, brzęczeć i buczeć: jej wydajność poprawiała armia ekspertów. Hałas wytłumiono, pikanie telefonów nie brzmiało natarczywie. Nawet maszyny do pisania pracowały cicho, dyskretnie uwieczniając sekrety ludzkiego zdrowia. Wszędzie panował ład, profesjonalizm i spokój, dlatego odnosiło się wrażenie, że przynajmniej tutaj kontrolowano ból i napór choroby. Śmierć trzymano na wodzy, mierzono ją, kalibrowano i analizowano. A jeśli odnosiła zwycięstwo, ten sam pluton specjalistów dokonywał sekcji i wynikami karmił aparaturę. Papier wylewał się szerokim chodnikiem, wykładanym hieroglifami. Przez chwilę stałam w drzwiach, oszołomiona całą tą scenerią. Napotkałam tu mikroskopowych detektywów, ścigających zabójców innej kategorii niż ci, którymi ja się zajmuję.
– W czym mogę pomóc?
Spojrzałam na recepcjonistkę, która mnie obserwowała.
– Szukam doktora Frakera. Czy go zastałam?
– Chyba tak. W dół tą alejką do pierwszego zakrętu w lewo, potem znowu w lewo, a tam się już pani zapyta.
Znalazłam go w pomieszczeniu modułowym, zastawionym półkami pełnymi książek, wyposażonym w biurko, krzesło na kółkach, rośliny i grafikę. Przechylał się na krześle, stopy opierając na skraju biurka i kartkując podręcznik medycyny o rozmiarach „Oxford English Dictionary”. W dłoni ściskał okulary bez oprawek, żując jeden ich koniec. Był pięknie zbudowany – szerokie barki, potężne uda. Włosy miał gęste, srebrzystobiałe, skórę w ciepłym odcieniu kredki o kolorze ciała. Wiek nadał jego twarzy lekko zmarszczony wygląd, wygląd świeżo wypranego, bawełnianego prześcieradła, któremu potrzeba krochmalu i żelazka. Ubrany był w chirurgiczną zieleń i buty w tym samym kolorze.
– Doktor Fraker?
Spojrzał na mnie i po iskrze w jego oczach poznałam, że mnie pamięta. Skierował na mnie palec.
– Przyjaciółka Bobby’ego Callahana.
– To prawda. Zastanawiałam się, czy nie mogłabym z panem porozmawiać.
– Jasne, nie ma sprawy. Proszę wejść.
Wstał i uścisnęliśmy sobie dłonie. Wskazał na krzesło przy biurku, na którym usiadłam.
– Możemy się umówić na późniejszą rozmowę, jeśli panu przeszkadzam – powiedziałam.
– Wcale nie. Co mogę dla pani zrobić? Glen mówiła, że Bobby wynajął kogoś, by zbadał okoliczności tego wypadku.
– Jest przekonany, że to była próba zabójstwa. Ktoś zepchnął go i zwiał. Czy rozmawiał o tym z panem?
Doktor Fraker potrząsnął głową.
– Nie widziałem go od miesięcy, z wyjątkiem tego wieczoru w poniedziałek. Morderstwo. Czy policja się zgadza?
– Jeszcze nie wiem. Mam kopię raportu policyjnego i o ile zdążyłam się zorientować, nie mają czym się podeprzeć. Nie było żadnych świadków i nie sądzę, żeby na miejscu wypadku zebrano wiele dowodów.
– To trochę niezwykłe, no nie?
– No cóż, zazwyczaj jest jakiś punkt zaczepienia. Potłuczone szkło, znaki opon na asfalcie, ślady drugiego wozu na samochodzie ofiary. Może gość wyskoczył z auta i starł wszelkie ślady i plamy farby, nie wiem. Ufam w intuicję Bobby’ego. Mówi, że był w niebezpieczeństwie. Nie pamięta tylko dlaczego.