– Proszę nie mówić jej, że paliłem papierosy – rzekł zakłopotany. – W marcu kazała mi je rzucić. Nim wrócę do domu, będę musiał się czegoś napić. A wszystko przez chorobę Kitty i całe to zamieszanie… – Urwał, wzruszając ramionami.
Nie miałam serca mówić mu, że ocieka tytoniem. Glen musiałaby zapaść w letarg, żeby tego nie zauważyć.
– Co panią tu sprowadza? – zapytał.
– Nie wiem. Bobby poszedł spać i rozmawiałam przez chwilę z Glen. Pomyślałam, że wpadnę i sprawdzę, co słychać u Kitty.
Uśmiechnął się, niezbyt pewny, co o tym sądzić.
– Tak sobie siedzę i myślę o tej nocy, kiedy przychodziła na świat. Godzinami czekałem w poczekalni, zastanawiając się, jak potoczą się sprawy. Wie pani, w tamtych czasach nie pozwalano ojcom wchodzić na salę porodową. Obecnie, o ile wiem, praktycznie im się każe.
– Co się stało z jej matką?
– Zapiła się na śmierć, kiedy Kitty miała pięć lat.
Zapadła cisza. Nie potrafiłam zdobyć się na komentarz, który by nie brzmiał trywialnie, a z drugiej strony nie odbiegał zanadto od tematu. Obserwowałam, jak gasi papierosa. Strzasnął żarzący się tytoń, a w papierosie został pusty otwór, jak po wyrwaniu zęba.
Ostatecznie zapytałam:
– Czy przyjęto ją na oddział ostrych zatruć?
– Tak naprawdę jesteśmy na oddziale psychiatrycznym. Sądzę, że oddział ostrych zatruć znajduje się osobno. Leo pragnie, aby jej stan się ustabilizował, przed podjęciem dalszych kroków musi znać diagnozę. Na razie Kitty znajduje się trochę poza kontrolą.
Potrząsnął głową, masując podwójny podbródek.
– Boże, nie wiem, co z nią zrobić. Glen prawdopodobnie poskarżyła się pani, że to przez nią dochodzi między nami do starć.
– Chodzi o narkotyki?
– Och, o to i o jej stopnie, o jej godziny, zajęcia, spadek wagi. To stało się koszmarem. Myślę, że w obecnej chwili waży nie więcej niż dziewięćdziesiąt siedem funtów.
– Więc może to dla niej najlepsze miejsce?
Otworzyły się jedne z podwójnych drzwi, zza których wyjrzała pielęgniarka. Była w dżinsach i koszulce z krótkimi rękawami. Nie miała czepka, zamiast tego wstążkę i plakietkę z nazwiskiem, którego z tej odległości nie mogłam odczytać. Jej włosy były źle ufarbowane na ten odcień pomarańczy, jaki dotychczas zaobserwowałam jedynie u nagietków, lecz uśmiechnęła się szczerze i uprzejmie.
– Pan Wenner? Zechce pan pójść za mną?
Derek powstał, zerkając na mnie.
– Poczeka pani? To długo nie potrwa. Leo powiedział, że zgodzi się jedynie na pięć minut, zważywszy na to, w jakiej Kitty jest kondycji. Gdy tylko wrócę, zapraszam na filiżankę kawy lub drinka.
– W porządku. To miło. Poczekam.
Skinął głową i oddalił się wraz z pielęgniarką. Przez jedną krótką chwilę, gdy wchodzili na salę, usłyszałam, jak Kitty głośno miota jakieś przekleństwa, których sens działał na wyobraźnię. Drzwi jednak szybko zamknięto, przekręcając ze zgrzytem klucz. Nikt na „trzecim południowym” nie zamierzał dziś spać. Podniosłam „National Geografic” i wpatrzyłam się w serię zdjęć pękniętego klifu w Yosemite.
Kwadrans później siedzieliśmy w barze motelowym jedną przecznicę za szpitalem. „The Plantación” to czarna owca wśród knajp; wygląda, jakby podpełzła do obecnego miejsca z jakiejś innej części miasta. Sam motel urządzono najwidoczniej pod kątem udzielania schronienia krewnym chorych i niepełnosprawnych, przybyłych z okolicznych miejscowości na leczenie do Świętego Terry’ego. Bar dodano już później, gwałcąc Bóg wie jakie przepisy miejskie, gdyż zagnieździł się pośrodku dzielnicy mieszkaniowej. Oczywiście, obecnie ten obszar zapełnił się budynkami szpitalnymi, klinikami, sanatoriami, aptekami i całym tym zapleczem przemysłu opieki nad chorym, włączając w to kostnicę dwie przecznice dalej, która służy ludziom, gdy wszystko inne zawodzi. Może w pewnym momencie komisja planowania miejskiego postanowiła ulżyć pacjentom, udostępniając dodatkowo osiemdziesięciosześcioprocentowy alkohol.
Wewnątrz jest ciasno i ciemno, za barem, w miejscu, gdzie zwykle wisi długie lustro, stoją butelki z trunkami i neonowe reklamy piwa, a także rozciąga się diorama, przedstawiająca plantację bananów. Pomniejszone modele palm ciągną się równymi rzędami, ustawione jakby na niewielkiej podświetlanej scenie, natomiast na serii winiet mali, mechaniczni robotnicy krzątają się przy zbiorze owoców. Wszyscy wyglądają na Meksykanów, podobnie jak mała, rzeźbiona kobietka, przybywająca z beczką wody i kubkiem, kiedy tylko rozlegnie się gwizdek na południową przerwę. Jeden z mężczyzn macha z czubka palmy, podczas gdy mikroskopijny, drewniany piesek szczeka i merda ogonem.
Przez jakiś czas Derek i ja siedzieliśmy przy barze bez słowa, tak nas zajęła ta scena. Nawet barman, który musiał ją widzieć tysiąc razy, zatrzymał się i patrzył, jak mechaniczny muł ciągnie ładunek bananów i znika za zakrętem, a inny wózek zajmuje jego miejsce. Nic dziwnego, że specjalnością baru są bananowe daiquiri i cuba libre, lecz nikogo nie obchodzi, jeśli zamawia się coś naprawdę dla dorosłych. Derek zdecydował się na martini beefeater, a ja na kieliszek białego wina, po którym moje wargi zwarły się, niczym ściągana sznurkiem torebka. Patrzyłam, jak barman nalewa je z galonowego dzbana, który kosztuje jakieś trzy dolce w każdym sklepie „Stop N’Go”. Nalepka pochodziła z jednej z tych winnic, gdzie zbieracze winogron ciągle strajkują i zastanawiałam się, czy nie sikają na zbiory, by zemścić się za niesprawiedliwe warunki pracy.
– Co pan myśli na temat tej całej sprawy z Bobbym? – zagaiłam, gdy tylko udało mi się przywrócić ustom dawny wygląd.
– Upiera się, że była to próba morderstwa? Boże, sam nie wiem. Trochę to naciągane, jak na mój gust. On i jego matka chyba w to wierzą, ale ja nie pojmuję, dlaczego ktoś miałby to zrobić.
– A co z pieniędzmi?
– Pieniędzmi?
– Ciekawa jestem, kto by skorzystał na śmierci Bobby’ego. O to samo zapytałam Glen.
Derek zaczął szturchać się po podwójnym podbródku. Nadwaga powodowała, że wyglądał, jakby na twarz normalnych rozmiarów naciągnięto mu drugą, znacznie większą. Jego policzki zwisały niczym niewykorzystane resztki ciała.
– No tak, ten motyw rzuca się w oczy – zgodził się. Spoglądał sceptycznie, niczym aktor na scenie, który napina mięśnie twarzy, żeby zauważyli go widzowie w dwudziestym piątym rzędzie.
– No tak, zepchnięcie z mostu to poważna sprawa – powiedziałam. – Oczywiście, gdyby zginął w tym wypadku, nikt nie znalazłby w tej sprawie nic dziwnego. Samochody przecież raz na pół roku spadają w przepaść, gdyż kierowcy zbyt ostro biorą zakręty. Zatem każdy by się zgodził, że to najnormalniejszy wypadek z udziałem jednego samochodu. Może i tylny zderzak doznałby lekkich uszkodzeń w miejscu, gdzie ten drugi kierowca go rąbnął, ale po wyciągnięciu wraku na górę nikt by niczego nie podejrzewał. Zakładam, że nie było w pobliżu świadków.
– Nie, ale wątpię, czy można w tej kwestii polegać na słowach Bobby’ego.
– Jak to?
– No cóż, chce zwalić winę na kogoś innego, bo ma w tym jakiś interes. Dzieciak najwyraźniej nie chce się przyznać, że pił. I tak zawsze prowadził za szybko. Ginie jego najlepszy przyjaciel. Wie pani, Rick był chłopakiem Kitty, a jego śmierć załamała ją kompletnie. Nie mam zamiaru podawać w wątpliwość wersji wydarzeń Bobby’ego, lecz zawsze mnie w niej uderzało, że podkreślała jego niewinność.
Badałam oblicze Dereka, zastanawiając się nad zmianą tonu jego głosu. To interesująca teoria i odniosłam wrażenie, że od dawna zastanawiał się nad nią. Mimo to wydawał się skrępowany, gdy udawał zdawkowość i obiektywizm, w rzeczywistości podważając wiarygodność Bobby’ego. Byłam przekonana, że nie odważył się wspomnieć Glen o swej teorii.
– Twierdzi pan zatem, że to wymysł Bobby’ego?
– Tego nie powiedziałem – odrzekł wymijająco. – Sądzę, że on w to wierzy, ale z drugiej strony uwalnia go od winy, nieprawdaż? – Jego spojrzenie ześlizgnęło się ze mnie i odszukało barmana, któremu dał znak, by dolał wina. Potem znów spojrzał na mnie. – Ma pani ochotę na drugą kolejkę?