Изменить стиль страницы

– Panie Vogel, tu James Sandecker.

Fakt, że Sandecker sam nakręcił numer jego telefonu i nie chełpił się swoim admiralskim stopniem, bardzo Vogla zdziwił.

– Słucham, panie admirale, czym mogę służyć?

– Czy pan już to otrzymał?

– A co miałem otrzymać?

– Starą trąbkę.

– A, ten kornet – powiedział Vogel. – Rano znalazłem go na biurku bez żadnych informacji. Myślałem, że to jakiś dar dla muzeum.

– To moja wina, panie Vogel. Powinienem był pana uprzedzić, ale nie miałem czasu.

Przynajmniej szczere usprawiedliwienie, pomyślał Vogel.

– Co mógłbym dla pana zrobić, admirale?

– Byłbym wdzięczny, gdyby pan zbadał tę rzecz i powiedział mi, co panu o niej wiadomo. Data produkcji i tak dalej.

– Pan mi pochlebia, admirale, ale dlaczego zwraca się pan z tym do mnie?

– Skoro jest pan kustoszem Działu Muzycznego Muzeum imienia George'a Waszyngtona, to wybór ten wydaje się logiczny. Poza tym jeden z naszych wspólnych znajomych powiedział mi, że świat stracił drugiego Harry'ego Jamesa, kiedy pan postanowił poświęcić się pracy naukowej.

Mój Boże, prezydent, pomyślał Vogel. Punkt dla Sandeckera. Zna właściwych ludzi.

– Można by o tym dyskutować – rzekł Vogel. – Kiedy chciałby pan mieć moją opinię?

– W dogodnym dla pana terminie.

Vogel uśmiechnął się do siebie. Taka uprzejma prośba wymaga dodatkowych starań.

– Najdłużej trwa kąpiel usuwająca korozję. Przy odrobinie szczęścia powinienem mieć coś dla pana jutro rano.

– Dziękuję, panie Vogel – rzekł ucieszony Sandecker. – Jestem panu bardzo wdzięczny.

– Czy dysponuje pan jakimiś informacjami dotyczącymi miejsca i czasu znalezienia kornetu? Mogłyby mi się przydać.

– Wolałbym tego nie mówić. Moi ludzie woleliby mieć pańską opinię bez żadnych wskazówek czy sugestii z naszej strony.

– Chcecie porównać wasze ustalenia z moimi, czy o to panu chodzi?

– Chcemy, by pan potwierdził nasze nadzieje i oczekiwania, panie Vogel, nic więcej – dobitnie powiedział Sandecker.

– Zrobię, co tylko będę mógł, panie admirale. Kłaniam się.

– Powodzenia.

Przez kilka minut Vogel siedział z ręką na telefonie, gapiąc się na zawinięty w powłoczkę instrument w kącie gabinetu. Później nacisnął guzik interkomu.

– Mary, do końca dnia z nikim mnie nie łącz i wyślij kogoś po niezbyt dużą pizzę z boczkiem i dwa litry burgunda „Galio".

– Znów ma pan zamiar się zamknąć w tym starym, zatęchłym warsztacie? – zaskrzeczała Mary.

– Tak – odparł Vogel z westchnieniem. – To będzie długi dzień.

Najpierw sfotografował kornet w kilku różnych ujęciach. Potem dokładnie go zmierzył i zbadał ogólny stan widocznych części, łącznie ze zmatowieniem powierzchni i występującymi na niej zanieczyszczeniami, zapisując każdą obserwację w dużym notesie. Przyglądał się kornetowi okiem profesjonalisty z coraz większym zainteresowaniem. Był to instrument wysokiej klasy, wykonany z mosiądzu dobrej jakości. Mała średnica czary głosowej i wentyli wskazywała, że został wyprodukowany przed 1930 rokiem. To, co Vogel początkowo wziął za korozję, okazało się kruchą skorupą błota, które odpryskiwało pod lekkim naciskiem gumowej łyżki.

Następnie zanurzył instrument w roztworze środka do zmiękczania wody, łagodnie mieszając płyn i co jakiś czas zmieniając kąpiel, by usunąć brud. Zanim minęła północ, kornet był całkowicie rozmontowany. Wtedy Vogel rozpoczął żmudne przecieranie powierzchni metalu rozcieńczonym kwasem chromowym, by przywrócić mosiądzowi blask. Po wielokrotnym płukaniu na czarze głosowej zaczął się powoli ukazywać bogaty spiralny ornament i ozdobny napis.

– Na Boga! – wykrzyknął Vogel. – Toż to prezent.

Wziął lupę i zaczął studiować napis. Kiedy ją odkładał i sięgał po słuchawkę, trzęsły mu się ręce.

27.

Dokładnie o godzinie ósmej Johna Vogla wprowadzono do gabinetu Sandeckera na ostatniej kondygnacji dziesięciopiętrowego, pokrytego szkłem przeciwsłonecznym budynku NUMA, gdzie mieściła się centrala agencji. Vogel miał zaczerwienione oczy i nawet nie próbował ukryć ziewnięcia.

Sandecker wyszedł zza biurka i uścisnął gościowi rękę. Niski, przysadzisty admirał musiał odchylić głowę do tyłu i podnieść wzrok, by spojrzeć mu w oczy. Vogel był mężczyzną słusznego wzrostu, o dobrodusznej twarzy i łysinie okolonej puszkiem potarganych siwych włosów. Patrzył brązowymi oczami niczym święty Mikołaj i uśmiechał się ciepło. Miał na sobie starannie wyprasowaną marynarkę, lecz spodnie były wygniecione i poniżej kolan pokryte tysiącami drobnych plamek. Uśmiechnął się jak pijaczyna.

– Miło mi pana poznać – przywitał go Sandecker.

– Cała przyjemność po mojej stronie, panie admirale – odparł Vogel, stawiając na dywanie czarny futerał. – Przepraszam za mój niechlujny wygląd.

– Właśnie chciałem powiedzieć, że wygląda pan, jakby miał za sobą ciężką noc.

– Skoro się lubi swoją pracę, to czas i niewygody się nie liczą.

– Istotnie – rzekł Sandecker, odwrócił się i ruchem głowy wskazał niskiego jak karzeł mężczyznę, który stał w kącie gabinetu. – Czy mogę, panie Vogel, przedstawić panu komandora Rudiego Gunna?

– Naturalnie, bardzo mi miło – powiedział Vogel z uśmiechem. – Byłem jednym z wielu milionów tych, którzy codziennie śledzili w gazetach pańską wyprawę z prądem Lorelei. Należą się panu gratulacje, komandorze. To wspaniały wyczyn.

– Dziękuję – odparł Gunn.

Sandecker wskazał drugiego mężczyznę, który siedział na kanapie.

– A to mój dyrektor do zadań specjalnych, pan Dirk Pitt. Vogel skłonił się uśmiechniętemu Pittowi.

– Miło mi, panie Pitt. Pitt wstał i się odkłonił.

– Mnie również, panie Vogel.

Vogel usiadł i wyciągnął starą, obtłuczoną fajkę.

– Nie mają panowie nic przeciwko temu, że sobie zapalę?

– Ależ skądże – powiedział Sandecker i wyjął churchillowskie cygaro ze specjalnej szkatułki, utrzymującej odpowiednią wilgotność. – Ja zrobię to samo.

Vogel zapalił fajkę, wyprostował się i rzekł:

– Proszę mi powiedzieć, panie admirale, czy ten kornet został znaleziony na dnie północnego Atlantyku?

– Tak, na południe od Wielkich Ławic przy Nowej Fundlandii – odparł Sandecker i ze zdziwieniem spojrzał na Vogla. – Jak pan to odgadł?

– Prosta dedukcja.

– Co pan może nam o nim powiedzieć?

– Właściwie sporo. Zacznę od tego, że jest to wysokiej klasy instrument, wykonany dla zawodowego muzyka.

– A zatem to mało prawdopodobne, żeby należał do amatora? – spytał Gunn, pamiętając słowa Giordina wypowiedziane na pokładzie „Safony I".

– Tak – zdecydowanie odparł Vogel. – Mało prawdopodobne.

– Czy mógłby pan określić czas i miejsce produkcji? – zapytał Pitt.

– Tysiąc dziewięćset jedenasty rok, przypuszczalnie październik lub listopad. Wykonała go bardzo znana i świetna firma angielska Boosey Hawkes.

Sandecker spojrzał na niego z szacunkiem.

– Wspaniale się pan spisał, panie Vogel. Szczerze mówiąc, mieliśmy wątpliwości, czy kiedykolwiek się dowiemy, w jakim kraju go wykonano, a tym bardziej kto był producentem.

– Zapewniam, że nie ma w tym żadnej mojej zasługi – rzekł Vogel. – Widzicie, panowie, ten kornet był prezentem.

– Prezentem?

– Tak. Każdy metalowy przedmiot, wykonany ze szczególnym mistrzostwem i przez to bardzo poszukiwany, często zaopatruje się w grawerowany napis, upamiętniający jakieś niezwykłe wydarzenie lub wybitne zasługi.

– Powszechnie praktykują to producenci broni – skomentował Pitt.

– A także twórcy znakomitych instrumentów muzycznych. W tym wypadku był to prezent dla pracownika w uznaniu jego zasług. Data wręczenia, wytwórca, ofiarodawca i obdarowany… wszystko to zostało przepięknie wygrawerowane na czarze głosowej kornetu.

– Więc mógłby nam pan powiedzieć, do kogo należał? – spytał Gunn. – Czy napis jest czytelny?

– Ależ oczywiście – odparł Vogel, pochylił się i otworzył futerał. – Proszę, mogą panowie przeczytać sami.