I jak umieli, opowiedzieli przebieg rozprawy.
— Zmiłujcie się! — zawołał stary Prokop. — Toż to tak wychodzi, że ten, co pokaleczył ich, omal nie zabił, został wsadzony na dwa lata, a ten, co ratował, na trzy. Jakże to tak?
— Ano tak wychodzi...
Marysia rozpłakała się. Właśnie tego dnia wstała z łóżka, chociaż kaszel jeszcze ją męczył.
— Co robić, panie Mielnik, co robić? — zwróciła się do Prokopa.
— A ja skądże wiedzieć mogę?...
— Trzeba jechać do Wilna, żeby mu jaką pomoc obmyślić.
— Jakąż tu pomoc? Więzienia nie rozwalisz. Wasil odezwał się rozsądnie:
— Ja pannie Marysi powiem: żadnej tu pomocy być nie może, ale jak będzie apelacja, to wtedy. Pewno ten adwokat kiepski. Od adwokatów dużo zależy... Innego, znaczy się, trzeba. Trzeba dowiedzieć się, jaki tam jest w mieście najważniejszy, i do niego.
Radę Wasila wszyscy pochwalili.
— A kiedy może być apelacja?
— To nieprędko — powiedział jeden z chłopów. — Jak ja miałem sprawę za te chojaki z wickuńskiego lasu, to apelacja przyszła w cztery miesiące.
— To i tak szparko! — zauważył inny. — Czasem do roku trzeba czekać. Całą noc Marysia przepłakała, nazajutrz zaś zapakowała tobołek. Włożyła tam bieliznę stryjcia Antoniego, półkożuszek, cały zapas tytoniu, co było kiełbas i słoniny.
Właśnie przy tym pakowaniu zastała ją Zonia.
— Co to? — zapytała. — Posyłkę dla Antoniego szykujesz? — Tak.
— A przez kogo poślesz?
— Będę pytać. Przecie często się zdarza, że zajeżdża tu kto, co do Wilna się wybiera. Zonia zamyśliła się, a po chwili wyciągnęła chusteczkę, rozwiązała węzeł i wydobyła dwie monety pięciozłotowe.
— Masz, to i te pieniądze jemu poślij.
— Jakaś ty dobra, Zoniu! — powiedziała Marysia. Ale Zonia nastroszyła się.
— Dla jednych dobra, dla drugich niedobra. Jemu daję, nie tobie! Marysia od dawna zauważyła, że u Zoni nie cieszy się specjalnymi łaskami. Powiedziała pojednawczo:
— Więc dziękuję ci za niego. Zonia wzruszyła ramionami.
— Ty jemu taki swat czy brat, jak i ja. Co masz za niego dziękować. On sam podziękuje jak wróci. I za to, i za to, że tu koło jego dobytku będę chodziła, że mu tu wszystkiego dopilnuję, żeby nie zmarniało.
— Po cóż, Zoniu, masz się tym zajmować?
— A kto ma się zajmować? — Ja.
— Ty?... Jakimże sposobem ty?... Czy ty myślisz przez trzy lata tu, u mego teścia, siedzieć?...
Marysia zaczerwieniła się.
— Dlaczego trzy lata?... W apelacji przecie uwolnią stryjcia Antoniego...
— Albo uwolnią, albo nie. A on tobie nie żaden stryj. Jakże ty myślisz żyć tu?... Z czego?... Zobaczyła w Marysinych oczach łzy i dodała:
— No, nie płacz. Przecie nikt cię stąd nie wypędza. Dachu nad głową starczy... A jedzenia też. Tylko tak mówiłam. Przez ciekawość. Nie płacz, głupia. Czy ci kto żałuje? No?...
Pomimo tych zapewnień, Marysia uświadomiła sobie teraz swoje położenie. Istotnie, gdy zabrakło stryjcia Antoniego, nie miała tu prawa pozostać. Dano jej to do zrozumienia z większą delikatnością niż zwykle u prostych ludzi, ale wyraźnie.
Toteż gdy usłyszała wołanie na obiad, nie ruszyła się z miejsca. Drżała na myśl, że cała rodzina Mielników będzie przyglądać się jej przy stole, będzie liczyć łyżki strawy, darowanej strawy i każdy kęs podnoszony do ust... Między sobą po cichu będą nazywać ją przybłędą, darmozjadem poty, póki nie powiedzą jej tego głośno.
— Muszę stąd odejść, muszę... Tylko dokąd?...
Wiedziała od ludzi, że w sklepie pani Szkopkowej pracuje już jakaś inna dziewczyna. W całej okolicy na żadną posadę nie mogła liczyć. Nikt przecie nie wiedział, że była zaręczona z Leszkiem, nikt by nie uwierzył, gdyby nawet zdobyła się na powiedzenie tego głośno. Natomiast wszyscy wiedzieli, zwłaszcza po katastrofie, że spotykała się z nim, że jeździli na samotne spacery do lasu... Z taką opinią nie mogła spodziewać się jakiejkolwiek posady.
A odejść... dokąd?...
Rzuciła się na łóżko i płakała. Płakała nad swoim okrutnym losem, nad swoją wielką, jedyną miłością, która nie dała jej nic tylko ból, nic tylko wstyd, nic tylko nieszczęście...
— Leszku, Leszku, dlaczego zapomniałeś o mnie!... — powtarzała zalewając się łzami.
— Hej, panno Marysiu, obiad! — rozległ się za oknem głos Wasila. Nie poruszyła się, a on po chwili wszedł.
— Czego panna Marysia płacze? — zapytał.
— Nie wiem — odpowiedziała wśród szlochu.
— Jakże to tak?... Skrzywdził kto pannę Marysię?... No, proszę powiedzieć!... — Nie, nie...
— To czego płakać?... Nie trzeba... Zadreptał na miejscu bezradnie i dodał:
— Jak panna Marysia płacze, to ja patrzeć na to nie mogę. No, dosyć... dosyć... A może kto co powiedział?
— Nie, nie... Chłopak nagle przypomniał sobie, że widział niedawno Żonie wychodzącą z przybudówki. Ogarnęła go złość.
— Dobrze — mruknął i wyszedł. Cała rodzina siadała już do stołu. Wasil stanął na progu kuchni i odezwał, się spokojnie:
— Dlaczego Marysi nie ma?
— Wołałam, nie wiem dlaczego nie przyszła. — Olga wzruszyła ramionami. — Nie wiesz?...
— Nie wiem.
— To może Zonia wie?
Zonia odwróciła się doń plecami.
— Skąd ja?... Wasil wrzasnął nagle:
— To ja wiem, cholero ty zatracona!
— Co ty, Wasil, co tobie? — szczerze zdziwił się stary Prokop.
— A to mnie, że ona tam płacze! A przez kogo może płakać, jak nie przez tę wiedźmę?... Coś jej tam nagadała?!
Zonia wzięła się w boki, podniosła wojowniczo głowę. — Co chciałam to i nagadałam. Rozumiesz? !
— Cicho! — zniecierpliwił się Prokop.
— To czego on na mnie!... Ja jej nic takiego nie powiedziałam, ale choćby, to co?... Na naszej łasce tu jest, to niech nie będzie taka honorowa.
— Nie na twojej łasce! — ryknął nie panując już nad sobą Wasil.
— To niech sobie idzie na cztery wiatry! — zawołała Zonia w podnieceniu.
— Ona?... — zaśmiał się Wasil, usiłując nadać swemu śmiechowi złowrogie brzmienie. — Ona?... Pierwej ty pójdziesz. Jeszcze nie wiadomo, czy ona tu nie będzie większą gospodynią od ciebie, ty szlajo!... Nie zapominaj, że ojciec już stary, a potem moje panowanie. Ciebie wypędzę na cztery wiatry, ciebie! A zechcesz mój chleb jeść, to będziesz musiała buty jej czyścić!
Zapanowało milczenie. Domyślili się wprawdzie już wcześniej, że Marysia podoba się Wasilowi. Ale teraz usłyszeli to wprost z jego ust. Podobanie zaś to było, widać, nie byle jakie, skoro spokojnego zazwyczaj chłopca przyprawiło o taki gniew, że zagroził nawet bratowej, którą przecie lubił, wypędzeniem.
Stał blady, ze skurczoną twarzą i wściekłym wzrokiem wodził po obecnych.
— Cicho! — odezwał się Prokop, chociaż w izbie i tak panowała zupełna Cicho, mówię! Ty, Wasil, wybij to sobie z głowy. Nie bądź durny.
cisza.
Nie dla ciebie ona, a ty nie dla niej. Sam pomyślisz, to i oprzytomniejesz.
A ty, Zonia, idź do niej i poproś. Niech przyjdzie. A patrz — pogrodził palcem — patrz, żeby zechciała przyjść. I to jeszcze ci powiem, Zonia, że źle jest tak sierotę, biedaczkę krzywdzić! Bóg za to karze.
— Jaz jej nie krzywdzę, Bóg świadkiem. — Uderzyła się w piersi.
— No to idź. A wiedz i to, iż Antoni ją jak rodzoną kocha. Jakże to?... Jego nieszczęście spotkało, a ja mu tymczasem mam chleba i dachu żałować dla tej dziewczyny?... Boga się bój, Zonia. Idź... idź.
— Co nie mam pójść? Pójdę.
Zonia pobiegła do przybudówki. Żal już ją odszedł, a może i myśl, że ta panieneczka nie będzie jej rywalką, bo juści mając do wyboru starego Antoniego i Wasila, młodego i bogatego, raczej wyjdzie za niego, może i ta myśl sprawiła, że z rozczuleniem zaczęła przepraszać Marysię, tulić ją i całować.
— Co, co, nie płacz, ja dla ciebie wszystko, nie to żebyś przeze mnie miała łzy wylewać.
Chcesz tę zieloną chustkę w kwiaty? Chcesz, to dam ją tobie... No, nie płacz, nie płacz...
Głaskała ją po plecach, po mokrej twarzy, po rękach, aż wreszcie Marysia uspokoiła się. Gdy wróciły do kuchni, nie było już więcej mowy o całej sprawie.