Изменить стиль страницы

— Zbrodniarz? Jakaż tu zbrodnia? Toż wypadek — zdziwił się Wasil.

— Tak myślicie?... A był kto z was tam na miejscu, na owym zakręcie? — Nie.

— A ja już o świcie byłem. I jak się wam zdaje, że ot, pewnego dnia kłody ze starej poręby same wylezą na drogę i ułożą się w poprzek? A kamienie też podsypią się same?... Takich cudów jeszcze nie bywało. To był zbrodniczy zamach.

— Więc któż to zrobił?

— Kto?... Ano Zenon, ten notowany osobnik, syn rymarza Wojdyłły. Obecni spojrzeli po sobie z niedowierzaniem.

— Chyba pomyłka, panie przodowniku — odezwał się wreszcie stary Prokop. — Toż Zenon ich pierwszy ratował, ludzi zwołał, tu do młyna przywiózł i jeszcze po doktora pojechał!

— Patrzcie. — Policjant pokręcił głową. — Więc jednak to prawda, co zeznał. Mówił, ale nie wierzyłem. Myślałem, że chce siebie wybielić, żeby na sprawie mieć okoliczności łagodzące. Widać naprawdę sumienie go ruszyło.

— I sam przyszedł przyznać się?

— A sam. Powiada, że diabeł go opętał, że pijany był... No, ale zabieram się do pisania.

Prokop poprosił policjanta do pokojów, gdzie też nastąpiło przesłuchanie wszystkich domowników jako świadków. Zeznawał i Antoni Kosiba, ale powiedział niewiele. Do zeznań innych dodał tylko, że udzielił ofiarom pierwszej pomocy. Następnie kobiety podały śniadanie, przy którym, korzystając z okazji, przodownik poradził się znachora, co robić na bóle w prawym boku, jakie odczuwa już od paru miesięcy. Dostał zioła, podziękował, wydał zarządzenie, by w razie śmierci dziewczyny dano znać na posterunek, pożegnał się i odjechał.

Marysia jednak nie umierała. Mijał dzień za dniem, a leżała nieruchoma i nieprzytomna. Jedyna zmiana, jaka w jej stanie zdrowia zaszła, to gorączka, która z każdą godziną zdawała się wzrastać. Twarzyczka z kredowobiałej stawała się coraz różowsza, oddech z ledwie dostrzegalnego przeszedł w szybki, gwałtowny, urywany.

Trzy razy dziennie znachor wlewał w jej zaciśnięte usta jakiś brunatny odwar, dzień i noc zmieniał zimne okłady ze szmat umaczanych w chłodnej, studziennej wodzie na rozpalonej głowie i na roztrzepotanym sercu.

Sam schudł jeszcze bardziej i jeszcze bardziej posiwiał. Jego twarz przypominała trupa, tylko w oczach żarzyła się rozpacz. Tracił już wszelką nadzieję. Na nic wszelkie starania, na nic zabiegi, na nic czuwanie. Widział, jak z jego rąk wymyka się to młode życie, życie jedynej na świecie istoty, dla której bez wahania gotów byłby oddać własne.

Trzeciego dnia uprosił Wasila, by pojechał do miasteczka po lekarza.

— Może on coś pomoże — mówił.

Wasil pojechał i wrócił z niczym. Okazało się, że doktor zatrzymał się w Wilnie na dłużej i że pewnie nieprędko powróci, bo ma odwieźć młodego pana Czyńskiego aż za granicę.

Wieczorem Antoni Kosiba posłał do Pieczek po tamtejszego owczarza. Nie wierzył absolutnie w skuteczność jego „zamówień”, ale tonący brzytwy się chwyta.

Owczarz przyszedł pomimo zawodowej niechęci do konkurenta. Widział w tym swoje wielkie zwycięstwo. Popatrzył na umierającą, dotknął jej ręki, potem podniósł jedną powiekę, drugą, odciągnął dolną wargę, przyglądając się uważnie wewnętrznej stronie, nieznacznie uśmiechnął się i zaczął coś mruczeć pod nosem trzymając jednocześnie ręce nad jej głową.

Jego starcze, sękate palce pomału kurczyły się, jakby coś zbierał, potem przesuwały się aż do stóp i tu otwierały się znowu, wykonując ruch strzepywania czegoś niewidzialnego. Powtórzył to siedem razy, mrucząc nieustannie swoje zaklęcia, w których tylko końcowe słowa wymawiał głośniej:

— ...na szyrokoju ręku, na czużuju staranu, pod żarkoje sonce, pod ciomnuju ćmu, pod miesiacznyj swiet, na trysta let, won za okonce!

Przy ostatnich słowach raptownie skoczył do okna, otworzył je i wystawił przez nie ręce komenderując:

— Prędzej polejcie mi je wodą z drewnianego wiadra.

Ktoś z obecnych spełnił to polecenie. Wtedy owczarz zgarnął na pokrywkę trochę rozżarzonych węgli z pieca, przysypał je garścią ziół wydobytych z parcianego worka, który miał zawieszony przez ramię, i zaczął powoli chodzić do każdego kąta izby. W kącie przystawał, dmuchał w węgle poty, póki z ziół nie wznosił się kłąb dymu, odmawiał Ojcze nasz i wracał do wezgłowia umierającej, by znowu iść do następnego kąta.

Cała ta ceremonia trwała około godziny. Wreszcie owczarz zbliżył się do Marysi, znowu zajrzał pod powieki i kiwnął głową.

— Będzie żyć — powiedział z przekonaniem. — Zamówiłem śmierć. Ale śmierć jest silna. Ona i największego zamówienia nie posłucha. Jak już gdzie uparła się, to bez zdobyczy, z pustymi rękami nie odejdzie. Dlatego wybierzcie kurę i o samej północy tu, pod oknem, zarżnijcie. Czy ta chora to panienka, czyli też mężatka?

— Panienka — odpowiedział Kosiba.

— To trzeba białą kurę. Macie białą kurę?

— Jest. — Olga kiwnęła głową, poważnie przejęta.

— To ją zarżnijcie. A potem ugotujcie ją i przez cztery dni dawajcie chorej do jedzenia. Boże broń, nic więcej, tylko tę kurę i tę zupę, co z niej nagotowana. A teraz nie dziękujcie, bo to przeszkadza, a ja już pójdę. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

— Na wieli wieków, amen — odpowiedzieli obecni. Za owczarzem wyszli z izby wszyscy, została tylko Zonia. Lekko trąciła w bok zamyślonego znachora i zapytała:

— Jak, Antoni, pomoże to czy nie pomoże?

— Nie wiem. — Wzruszył ramionami.

— Bo widzisz, ja myślę, że takie rzeczy to zawracanie głowy. Czy od owego kadzenia i mruczenia może coś poprawić się choremu?... Mój nieboszczyk mąż, co był w świecie i na wojnie, to śmiał się z tego. Gadanie i kadzenie to nie lekarstwo. Ty inaczej leczysz i po coś wzywał owczarza! On teraz każdemu będzie mówić, że tam, gdzie ty już nic nie mogłeś zrobić, on pomógł. A ta Marysia, jeżeli miała wyzdrowieć, to i tak by wyzdrowiała. Ale teraz to dla ciebie lepiej, żeby umarła, bo...

Umilkła nagle pod wzrokiem Antoniego i cofnęła się pod ścianę.

— Co ty, co ty, Antoni?! — zatrzepała szybko. — Ja przecie nic złego... Tylko z życzliwości do ciebie... Jak Boga kocham. Śmierci nikomu nie życzę... A ty zaraz... O! Bóg wie, co sobie wyobrażasz. No, nie sierdź się, ot, ja sama o północy tu pod oknem kurę zarżnę. Bialutka wybiorę, całkiem bialutką...

— Idź już, Zonia, idź, zostaw mnie samego — szepnął znachor.

— Pójdę. Dobranoc. A ty, Antoni, też połóż się, odpocznij. Zesłabniesz całkiem. A co do kury, bądź spokojny. Zrobię, jak owczarz kazał. Dobranoc.

Wyszła i zapanowała cisza. Tylko świszczący oddech Marysi świadczył, że w tej ciszy i spokoju coś się dzieje, że coś śpieszy, śpieszy, ku nieuniknionemu zakończeniu.

Przysunął taboret, oparł się łokciem o brzeg stołu i wpatrywał się w bladoniebieskie żyłki na zamkniętych powiekach dziewczyny.

Zrobił wszystko, co dyktowała mu jego umiejętność, co wskazywał rozsądek, a nawet wbrew rozsądkowi, wbrew przekonaniu to, co podpowiadała rozpacz i ukryty gdzieś w zakamarkach duszy instynkt szukania pomocy i ratunku w niezrozumiałych i może nie istniejących potęgach czarów.

Mijał czas, za szybami noc gęstniała. Antoni Kosiba myślał, myślał o sobie, o swoim losie, o swoim życiu tak pustym dotychczas, tak jałowym i z niczym, ni z ludźmi, ni ze światem nie związanym. Tak, nie związanym. Bo wiąże tylko uczucie. Nie chleb, nie byt, nie cudza dobroć i serdeczność, nawet nie przekonanie, iż komuś pożytek się przynosi, tylko własne uczucia. I wystarczyło, by pokochał kogoś całą duszą, a już los mu go zabiera, wydziera, ograbia...

— Znowu tak jak wtedy — odezwało się coś w nim i przetarł czoło. I nagle uświadomił sobie, że już kiedyś, niezmiernie dawno, jakby w poprzednim życiu, przeżył podobną stratę. O, był tego pewien. Los odebrał mu kogoś, kogo kochał, bez kogo nie mógł istnieć...

Załomotał puls w skroniach, pod czaszką w szalonym wirze załopotały myśli.

— Jak to było?... Kiedy?... Gdzie?... Bo przecie było... Na pewno było... Zacisnął zęby i palce, aż paznokcie do bólu wpiły się w dłonie.