Изменить стиль страницы

Zgodził się jednak tylko pozornie i postanowił sobie przy pierwszej okazji zrobić próbę. Miał w naturze pasję do rozwiązywania tajemnic. Jeszcze będąc małym chłopcem, zaczytywał się w Karolu Mayu, a później w sensacyjnych opowiadaniach Conan Doylea. Nawet zwykłe rebusy działały nań urzekająco.

Sposób, który przyszedł mu do głowy, istotnie nie był skomplikowany. Należało po prostu w rozmowie ze znachorem użyć takich słów, których prosty chłop znać nie może. Jeżeli zrozumie sens zdania czy pytania, będzie to oczywistym dowodem, że nie jest tym, za kogo się podaje. Wówczas dopiero można się będzie posunąć dalej w badaniu przyczyn...

Jednego z najbliższych dni, jadąc okólną drogą do Radoliszek, spotkał znachora, widocznie wracającego z miasteczka. Zatrzymał motocykl, ukłonił się i wskazując na pęk jakichś ziół, zebranych widocznie w rowach przydrożnych, zapytał:

— A na jaką to chorobę skuteczne, panie Kosiba?

— To dzięgiel. Na serce pomaga — uprzejmie, ale chłodno odpowiedział znachor.

By go usposobić lepiej i skłonić do dłuższej pogawędki, Leszek zażartował:

— A nie wie pan, jakie jest najlepsze lekarstwo na miłość? Znachor podniósł oczy i powiedział dobitnie:

— Na miłość, młody panie, najlepsza jest — uczciwość.

Uchylił czapki i ruszył przed siebie.

Leszek przez chwilę stał nieruchomo, zaskoczony odpowiedzią, której nie oczekiwał, potem domyślił się, o co znachorowi chodziło, i mruknął do siebie:

— Nie można mu odmówić braku „esprit dapropos”.

Po przyjeździe do miasteczka opowiedział Marysi o spotkaniu i dodał:

— Muszę się przyznać, że speszył mnie trochę, chociaż na taką receptę przecie nie zasłużyłem.

— Ale on o tym nie wie — zauważyła.

— Właśnie. Diabelnie mnie kręciło, by mu wygarnąć prawdę. W ogóle męczy mnie ta tajemnica. Najchętniej roztrąbiłbym wszystkim o naszych zaręczynach. Ale jeszcze nie wolno mi. Nie wolno. Pośpiech mocno pokrzyżowałby moje plany.

Toteż starał się teraz nie tylko w Ludwikowie, lecz nawet w Radoliszkach nie zwracać niczyjej uwagi swymi wizytami. Czasami motocykl zostawiał przed karczmą lub na podwórku u Glazera, handlarza koni, a do sklepu przychodził piechotą. Zawsze nie tak rzucało się to w oczy.

Widocznie i do Ludwikowa nie docierały nowe plotki, gdyż rodzice nie wspominali o niczym, przeciwnie, przyglądali się życzliwie pracy syna w fabryce. Do decydującej rozmowy nie wracali, nie zaczynał jej też Leszek w obawie, że w jego niecierpliwości gotowi dopatrzyć się szczególniejszych pobudek.

Pewnego piątku spotkał się znowu ze znachorem Kosiba. Tym razem w sklepie. Stary rozmawiał z Marysią i gdy Leszek wchodził, na jego brodatej, wielkiej twarzy zostały jeszcze resztki uśmiechu. Widocznie był dobrze usposobiony i Leszek postanowił skorzystać z tej sposobności, by przeprowadzić swój zamierzony eksperyment. Przywitał się z niefrasobliwą życzliwością i od niechcenia zapytał:

— Pan z Królestwa pochodzi i nie tęskno panu za swoimi stronami?

— Nikogo tam nie zostawiłem, to i nie tęskno.

— To dziwne. Ja jestem jeszcze zbyt młody i nie mam doświadczenia, ale od starszych słyszałem, że na obczyźnie męczyła ich nostalgia. Pan jej nie odczuwa?

— Czego? — Znachor zamrugał powiekami.

— Nostalgii — swobodnie powtórzył Leszek.

— Nie. — Potrząsnął głową. — Toż ta sama ziemia, nie obczyzna. Leszek nie był jeszcze pewien i zauważył:

— No tak, ale ludzie inni, inne obyczaje. Zawsze to niełatwo zaaklimatyzować się. Znachor wzruszył ramionami.

— Wędrowałem po całym państwie. Wszędzie mi dom i nigdzie. I to nie zadowoliło Leszka. Znachor mógł sensu nieznanego słowa domyślić się z całego zdania. Należało pytanie zbudować precyzyjniej.

— I tu ludzie dla pana życzliwi — powiedział. — Nieraz to słyszałem. Ma pan dużą frekwencję? Kosiba kiwnął głową.

— Owszem. Najwięcej wiosną i zimą. Latem mniej chorują. Leszkowi mocniej zabiło serce. Teraz był już prawie pewien, że domysły Marysi były słuszne. Dorzucił jeszcze:

— Zebrałby pan majątek, gdyby nie to, że pan ma widocznie aspiracje filantropa.

Znachor albo nie spostrzegł się, że jest egzaminowany, albo było mu obojętne, że zastawiają nań pułapkę, gdyż uśmiechnął się dobrodusznie.

— To nie filantropia — powiedział. — Ot, po prostu zależy mi na pomaganiu cierpiącym, a na majątku... nic nie zależy. Panu, jako bogatemu, trudno to będzie zrozumieć.

— A dlaczego?

— Bo bogactwo otumania. Zdobywa się bogactwo po to, by czemuś służyło, by w czym i pomogło. Gdy się je jednak już zdobędzie, ono zagłusza wszystko i każe człowiekowi, by jemu, bogactwu, służył.

— Czyli z roli środka przechodzi do rangi celu?

— Ano tak.

— Wychodząc z tego założenia, niebezpiecznie jest posiadać cokolwiek w ogóle, bo człowiek może stać się niewolnikiem swojej własności?

— A pewnie — przytaknął łagodnie znachor. — Ale niebezpieczeństwo będzie tylko wtedy, kiedy człowiek tego nie rozumie, kiedy zapamięta się.

Marysia w milczeniu przysłuchiwała się tej rozmowie i odgadła, że Leszek rozpoczął ją w celu sprawdzenia swoich podejrzeń. Teraz nie wątpiła już, że miała słuszność. Znachor Antoni Kosiba na pewno nie był prostym chłopem. Musiał w swoim czasie otrzymać wykształcenie lub też obracać się w środowisku ludzi wykształconych. Do takiego samego wniosku doszedł Leszek.

Po wyjściu znachora powiedział:

— Wiesz, że to zastanawiające! Ten człowiek myśli o zagadnieniach abstrakcyjnych, umie rozumować logicznie i doskonale zna znaczenie takich wyrazów, których prostacy nigdy nie używają. Dam głowę, że kryje się w tym rzeczywiście jakaś tajemnica. — A widzisz!

— Nie o to jednak chodzi mi w tej chwili — ciągnął Leszek – najbardziej zdumiewa mnie inna strona tej kwestii. Otóż ten człowiek niewątpliwie obdarzony jest dużą inteligencją. Przypuśćmy, że dla jakichś nie znanych nam przyczyn postanowił udawać zwyczajnego chłopa. Musiało mu na tym zależeć, skoro konsekwentnie żyje jak chłop, pracuje jak chłop, ubiera się i nawet wyraża się jak chłop. I nagle daje się wciągnąć w przygodną rozmowę, w której pozwala mi zdemaskować swoje wykształcenie!... To właśnie jest zupełnie niezrozumiałe! Jak to? Zrobił tyle, by uchodzić za prostaka, zrobił wszystko, a daje się wciągnąć w taką widoczną zasadzkę! To nie trzyma się kupy. Wygląda tak, jakby mu nie zależało na dalszej maskaradzie. Do licha!

Pasjonuje mnie ta zagadka.

Marysia wzięła go za rękę.

— A widzisz, jakiś niedobry. Obiecałeś mi przecie, że nie będziesz się tym zajmował. Nie przebaczyłabym ci nigdy, gdyby z twojej, a pośrednio z mojej przyczyny stryjcia Antoniego mogły spotkać jakiekolwiek przykrości.

— Bądź spokojna, kochanie. Do tego w żadnym razie nie dojdzie. Jeżeli nawet coś wykryję, będzie to naszą tajemnicą. Zresztą czyż mamy teraz czas zajmować się sprawami innych?... Kochanie! A jakże z tym pamiętnikiem?

Przyrzekła mu przynieść swój pamiętnik, zaniedbany już wprawdzie od trzech lat, lecz stanowiący niemal codzienne kroniki jej życia, jeszcze od dzieciństwa. Podała mu gruby tom w płóciennej oprawie.

— Chcę, byś to przeczytał — powiedziała, rumieniąc się. — Ale proszę cię! Nie śmiej się ze mnie. Byłam kiedyś bardzo głupiutka, a... nie wiem, czy z biegiem lat udało mi się zmądrzeć.

— Jesteś najmądrzejszą dziewczyną, jaką widziałem — zapewnił ją z wesołym patosem. — Najlepszy dowód, żeś się poznała na mnie.

— Jeżeli to ma być miarą mądrości — zaśmiała się — to ty złe sobie wystawiasz świadectwo, żeś wybrał takie małe nic jak ja.

— To małe nic jest dla mnie wszystkim.

Tegoż wieczoru, ułożywszy się do snu, Leszek otworzył pamiętnik na stronie pierwszej i zaczął czytać:

— „Nazywam się Maria Jolanta Wilczurówna. Mam lat dziesięć. Mój pierwszy tatuś nie żyje, a z drugim tatusiem i mamusią mieszkamy w naszej kochanej leśniczówce, w samym środku olbrzymiej Puszczy Odrynieckiej...”

Niewprawne, krzywe literki splatały się w słowa zwyczajne, słowa proste, słowa bezpretensjonalne, wyciągały się w faliste linijki, pokrywały stronicę za stronicą.