— To wy jesteście znachor? — ostrym tonem zapytał doktor Pawlicki.
— Ja jestem robotnik we młynie — odpowiedział krótko Antoni, rzuciwszy niechętne spojrzenie na przybysza.
— Ale ośmielacie się leczyć! Trujecie ludzi! Czy wiecie, że za to jest kryminał?!
— Czego pan chce i kto pan taki? — spokojnie zapytał znachor.
— Jestem lekarzem, doktorem medycyny, i nic wyobrażajcie sobie, że będę przez palce patrzeć na to, jak wy zatruwacie ludność.
Znachor skończył z ziołami, zawiązał je w chustce i podając tobołek kobiecie powiedział:
— Dwie szczypty na kwartę wody, tak jak mówiłem. I pić gorące. Na czczo połowę i wieczorem połowę. Rozumiesz?
— Rozumiem.
— To i z Bogiem.
Babina podziękowała i stękając wyszła. Znachor usiadł na ławie i zwrócił się do lekarza:
— Kogóż to ja otrułem, panie?
— Wszystkich trujecie!
— Nieprawda, panie. Ani jeden nie umarł.
— Nie umarł? Ale umrze! Powoli zatruwacie ich organizmy. To jest zbrodnia! Rozumiecie? Zbrodnia! I ja do tego nic dopuszczę! Nie mam prawa tego tolerować. W takim brudzie, w takim smrodzie! Na samych waszych rękach jest więcej zarazków niż w szpitalu zakaźnym!
Obejrzał się ze wstrętem.
— Pamiętajcie, co wam zapowiadam: jeżeli nie zaprzestaniecie waszej zbrodniczej praktyki, wsadzą was do więzienia! Znachor nieznacznie wzruszył ramionami.
— Cóż na to poradzę! Ja nic złego nie robię. A więzienie? Cóż, więzienie też jest dla ludzi, nie dla psów. Ale niech pan doktor na mnie się nie gniewa.
— Ja was tylko ostrzegam! I radzę zaprzestać. Radzę!
Pogroził mu palcem i wyszedł. Z rozkoszą odetchnął świeżym powietrzem. Ignacy z kozła rzucił w jego stronę ironiczne spojrzenie. Doktor Pawlicki już się usadowił na bryczce, gdy na progu młyna zobaczył Wasila, swego dawnego pacjenta. Wasil musiał nań czekać, bo ukłonił się i podszedł do bryczki.
— Dzień dobry panu doktorowi.
Szedł pewnym krokiem, a teraz stał prosto. Stał i patrzył wprost w oczy doktorowi.
— Widzi pan doktor, wyzdrowiałem — powiedział chełpliwie. — Dzięki Bogu, wyzdrowiałem. Antoni wyleczył. A pan doktor mówił, że dla mnie nic ma nadziei. Na całe życie kaleką chciał mnie pan doktor zostawić.
— W jaki sposób was wyleczył? — z nieukrywanym gniewem zapytał lekarz.
— A bo on od razu poznał, że kości byli źle zestawione. To połamał i na nowo zestawił. Teraz i choćby tańczyć mogę.
— No... no, to winszuję — mruknął doktor i zawołał do stangreta: — Jazda!
Przez całą drogę gryzły go niedobre myśli. Gdy przyjechał do domu, było już po obiedzie. Rodzina jednak powróciła do stołu, by mu towarzyszyć przy jedzeniu. Szybko połykał wyschniętą pieczeń, starając się nie dać poznać po sobie, że mu nie smakuje. Stara Marcysia, która go przed trzydziestu laty uczyła chodzić, dreptała zaaferowana. Ojciec tęsknie spoglądał na gazetę, którą mu zaczęła czytać Kamila. Przed trzema tygodniami stłukł sobie okulary, a na nowe nie było. Kamilka miała na sobie zrudziałą suknię, w której wyglądała żałośnie i staro, matka usiłowała miłym uśmiechem pokryć wyraz cierpienia, który przylgnął jej do twarzy. Miesiąc kąpieli borowinowych przywróciłby jej zdrowie na długi czas.
— Boże, Boże — myślał doktor Pawlicki, jedząc kompot z rozgotowanych jabłek. – Kocham ich przecie, na wszystko jestem dla nich gotów, ale patrzeć co dzień, co godzina na ich nędzę, to przechodzi moje siły.
Zdawało mu się, że z każdego ich gestu, z każdego słowa, że z każdego kąta tego ubogiego mieszkania padają pod jego adresem gorzkie wyrzuty. Ileż to nadziei wiązali oni z jego przyszłością, z praktyką, z dochodami. A oto siedzą już przecie rok w tej zapadłej dziurze i ledwie może zarobić na skromne utrzymanie.
Gdyby mógł stąd wyrwać się! Nie bał się trudów. Pojechałby bodaj do Afryki czy do Grenlandii. Ale przecież oni wszyscy pomarliby tu z głodu. Czuł, wiedział, że na szerokim świecie czekało go powodzenie, kariera, pieniądze, i wiedział równie dobrze, że nigdy nie zdobędzie się na krok stanowczy. Był niewolnikiem swoich uczuć, szczerych i głębokich. Te uczucia przykuły go do nich, do rodziców, do siostry, a nawet do starej Marcysi, przykuły niczym łańcuchy, przykuły do małego, drewnianego domku w małym, nędznym miasteczku...
I im bardziej zapadał się w grzęzawisko tej beznadziejnej wegetacji, tym tkliwiej, tym staranniej unikał zdradzenia się ze swoją rozpaczą przed bliskimi. Jakże wdzięczny był im za to, że oni również niczym nie okazywali doznanego zawodu. Bolały go jednak ich myśli, te myśli, które przecie na pewno musiały w nich żyć. One to w sposób tajemniczy przenikały wszystko w tym domu, napełniały powietrze beznadziejnym smutkiem, którego rozproszyć nie mógł najlepiej udawany śmiech, najgłośniej manifestowane zadowolenie.
— Byłem u tego znachora — zaczął Pawlicki. — Powiedziałem mu kilka słów prawdy i poradziłem, by w porę porzucił swoją praktykę.
— Czy to prawda — odezwała się Kamilka — że on ma tylu pacjentów?
— Tylu? — zaśmiał się. — Gdybym miał dziesiątą część tego, gdybym miał...
Nie dokończył i zagryzł wargi.
Matka zaczęła szybko, bardzo szybko mówić o kotce Basi, że gdzieś się zawieruszyła, o tym, że w środę są imieniny u Koźlickich, o krowie proboszcza, która daje wyjątkowo dużo mleka.
Lecz Pawlicki nie słyszał tego. Nurtowało w nim coraz bardziej, krew pulsowała w skroniach. Niespodziewanie odsunął od siebie z rozmachem nie dopitą szklankę herbaty i zerwał się.
— A wiecie, dlaczego on ma więcej pacjentów? — zawołał. — Czy wiecie?... Spotkał ich wystraszone spojrzenie, lecz nie mógł zapanować nad sobą.
— Bo on umie leczyć, a ja nic umiem! — Jurku! — jęknęła matka.
— Tak! Tak! Nie umiem!
— Co ty wygadujesz!
— Pamiętacie tego młynarczyka, co miał połamane nogi? Pamiętacie?... Otóż ja mu je źle zestawiłem. Tak, źle. Nic umiałem tego zrobić, a ten znachor zrobił to!
Ojciec położył mu rękę na ramieniu.
— Uspokój się, Jurku. Przecież to ci nie przynosi żadnej ujmy. Nie jesteś chirurgiem. A jako internista nie masz obowiązku znać się na... nie swojej specjalności.
Doktor Pawlicki zaśmiał się.
— Oczywiście! Oczywiście! Nie jestem chirurgiem. Ale ten znachor też do diabła nim nie jest.
Jest zwykłym chłopem! Jest zwykłym parobkiem u młynarza!... Ale już mam tego dość! Wszystko mi jedno! Nie pozwolę się zagłodzić! Zobaczycie! Zobaczycie, że i ja potrafię walczyć!
Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami...
Rozdział VIII
W miasteczku Radoliszkach, tam gdzie zbiega się wąska uliczka, nosząca nazwę ulicy Napoleona, z Drugim Rynkiem, ochrzczonym imieniem placu Niepodległości, stoi jednopiętrowa kamieniczka z czerwonej cegły, a w niej na parterze mieszczą się cztery sklepiki. Największy z nich i najokazalszy jest sklepik narożny, własność pani Michaliny Szkopkowej. W sklepiku są do nabycia materiały piśmienne, znaczki stemplowe i pocztowe, nici, wstążki, guziki, słowem norymberszczyzna oraz tytoń i papierosy.
Ilekroć Antoni Kosiba przychodził do Radoliszek, właśnie w sklepiku pani Szkopkowej zaopatrywał się w tytoń, gilzy i zapałki, a także kupował” tu jedwabne nici.
Sama pani Szkopkowa rzadko siadywała w sklepie. Najczęściej w czwartki, jako w dni targowe. Zwyczajnie w domu miała zajęcia po uszy przy czworgu dzieciach i przy niezłym gospodarstwie. W sklepie wyręczała się młodą dziewczyną, sierotą, która za mieszkanie, wikt i za dziesięć złotych miesięcznie spełniała obowiązki sprzedawczyni uczciwie i sumiennie.
Pani Szkopkowa umiała ocenić i inne jej zalety, a przede wszystkim to, że Marysię lubili kupujący. Lubili, bo była dla każdego grzeczna, uśmiechnięta, życzliwa, a przy tym co się zowie ładna. Niejeden z porządniejszych klientów, co tu ukrywać, specjalnie po to wstępował do sklepu pani Szkopkowej, by pogawędzić z Marysią, pożartować i pomizdrzyć się do niej. Pan prowizor z apteki, sekretarz gminy, siostrzeniec księdza proboszcza, ziemianie z okolicy, inżynierowie z fabryki — żaden z nich nie pominął okazji, by wstąpić po paczkę papierosów czy po pocztówki.