4
Matka zawsze powtarzała, że trójka jest moją szczęśliwą cyfrą. W dialekcie syczuańskim słowa „trzy” oraz „wzgórze” mają identyczne brzmienie. Urodziłam się w roku Tygrysa, więc sprzyja mi szczęście w pobliżu gór, natomiast na równinie jestem zdana na łaskę wrogów. Mówiła również, że wróżbici zgodnie orzekli, iż układ moich ośmiu cyfr daty narodzin jest niekorzystny ze względu na przewagę pierwiastka yin i dlatego czeka mnie ciężki los, jeśli opuszczę góry. Kto wie, może chciała mnie zwyczajnie nastraszyć?
A ja zawsze lubiłam trójkę i jej wielokrotności. Jestem pewna, że istnieje jakiś magiczny związek między mną i tą cyfrą. Trzy szóstki to osiemnaście – jak moje osiemnaste urodziny, co było oczywistym znakiem, którego nie potrafiłam odczytać.
W związku z tym nasuwa mi się to samo nurtujące mnie od dawna pytanie: dlaczego kiedy miałam trzy lata, matka wybrała dla mnie Mandżusri na bóstwo opiekuńcze? Czyżby wiedziała, że moją udręką będzie nie tylko głód poznania, ale również nieumiejętność wyrwania się spod wpływu uzyskanej wiedzy?
Nikt nie znał mnie lepiej niż matka, więc musiało ją to martwić.
Pierwszą noc przespałam na ławce w zatłoczonej poczekalni na przystani parowców przy Niebiańskich Wrotach, a plecak posłużył mi za poduszkę. Wokół kręcili się podróżni objuczeni bagażami, a ja zwinęłam się w kłębek i gdy tylko przymknęłam powieki, przyśnił mi się taki sen… Szłam po rzece skutej lodem, lecz gdy znalazłam się na środku, lód zaczął topnieć i pękać z trzaskiem. Dookoła była jedynie bezkresna biel i ani żywej duszy. Na powierzchnię zaczęły wypływać zdechłe psy i koty… Czym prędzej otworzyłam oczy, żeby odpędzić od siebie tę scenę. Nie przeraziło mnie, że we śnie pojawią się zwłoki ludzi, których pochłonęła rzeka, tylko obleciał mnie strach, że rodzina może mnie wytropić.
Zrobiło się późno. Jeżeli jeszcze nie zauważyli mojej nieobecności, niewątpliwie odkryją ją jutro, a najdalej pojutrze. Jak to przyjmą? Matka obrzuci mnie przekleństwami. Będzie najbardziej rozczarowana ze wszystkich. Ojciec, który rzadko okazuje emocj uzna mój postępek za niewybaczalny i zacznie ubolewać, że na darmo mnie wychowywał. Czwarta Siostra i Dehua będą z upodobaniem opowiadać, jak to rodzice karmili i odziewali takiego niewdzięcznego bachora jak ja, a poza tym się ucieszą, iż wreszcie mają dla siebie całe poddasze i nikt im nie przeszkadza. Kto wie, może lepiej zacznie się im układać w małżeństwie, skoro wreszcie zyskają przestrzeń, której tak bardzo potrzebowali? Trzeci Brat, pierworodny syn, a zarazem samozwańcza głowa rodziny, wpadnie we wściekłość i oskarży mnie o zdradę, a potem wyrzuci wszystkie moje rzeczy do rzeki; może nawet odszuka mego naturalnego ojca i zażąda, aby mnie oddał. Naturalny ojciec… człowiek, który musiał dzielić odpowiedzialność za moje narodziny, a którego nie mam zamiaru więcej oglądać. Żądanie, by przyrzekł, że przestanie za mną chodzić, już zraniło jego ojcowską dumę, a teraz nawet gdyby chciał, nie mógłby mnie śledzić.
No dalej, możecie się wszyscy pieklić, ile wam się żywnie podoba! Akurat się tym przejmuję.
Być może byłam zbyt małoduszna, aby obdarzyć kogokolwiek jakąś serdeczną myślą. Zresztą bez względu na to, czy moja nieobecność ich cieszyła, czy martwiła, i tak wkrótce do niej przywykną.
Dość, nakazałam sobie. Przestań się nimi przejmować. Czas rozejrzeć się za jakimś dachem nad głową. Po zmroku, kiedy w drodze do przystani promowej na alei Strumienia Kotów mijałam punkt skupu surowców wtórnych, zauważyłam nimfomankę na kamiennym mostku. Nawet w ciemnościach dostrzegłam, że była goła do pasa i wcale jej nie krępowało, iż przechodnie widzą nagie piersi. Twarz miała usmarowaną, tak samo jak ramiona i ręce, ale jej oczu nie zasnuwała mgła jak u większości szaleńców. Powiew wiatru od rzeki załopotał jej długimi, szerokimi spodniami. Czy ona nie marzła? Wiedziona impulsem, podeszłam i chciałam coś powiedzieć, a ona roześmiała się głośno, odsłaniając zęby.
Nie odpowiedziałam uśmiechem. Nie byłam w radosnym nastroju.
Ponieważ nie mogłam zasnąć na ławce, usiadłam i rozglądałam się dokoła. Na zaplutej podłodze leżały kawałki papieru; ławki i wszystkie miejsca pozajmowali przybysze z prowincji, którzy dzień żebrali na ulicach, a noce spędzali tutaj. W progu stanął żebrak z pozlepianą smarkami i flegmą siwą brodą, równie długą jak jego zmierzwione włosy.
– Pomóżcie biednemu człowiekowi, błagam – prosił.
Chociaż mógł mieć około czterdziestki, zwracał się do wszystkich mężczyzn „wujku”, a do kobiet „ciociu”, klękając przy tym przed nimi.
Widok tego żebraka przyprawił mnie o dreszcz. Czy tak zapowiada się moja przyszłość? Nagle poczułam strach, który jednak szybko przeminął. Poradzę sobie, pocieszałam się. Pójdę obojętnie z kim i nieważne, czy to będzie mężczyzna, czy kobieta, bo poznałam już sztukę uwodzenia. Może to nie jest coś, z czego można być dumnym, ale niewątpliwie wymaga odwagi.
Przy odrobinie szczęścia mogę spotkać się z życzliwością. Jeżeli nie, trudno. Mało to razy byłam źle traktowana? Najważniejsze, że zostawiłam za sobą mój dom na zboczu wzgórza po drugiej stronie rzeki i zerwałam wszelkie więzy z przeszłością. Tak jej miałam dość, że nie było ceny, której nie byłabym gotowa zapłacić za rozpoczęcie nowego życia.
Głowa, ciężka od tych rozważań, co rusz opadała mi na ramiona. Zapatrzyłam się na brzęczącą muchę i w jednej chwili opuściły mnie wszystkie myśli. Osunęłam się na ławkę i nie wiadomo kiedy zasnęłam.
XVIII
1
Z każdym mijającym jesiennym dniem robiło się coraz chłodniej i zaczynałam zapadać na zdrowiu. Od dawna odczuwałam niedostatek snu, a teraz męczył mnie jeszcze brak apetytu i mdłości. Na sam widok tłustego jedzenia na przydrożnych straganach kręciło mi się w głowie i zbierało na wymioty. Nie miałam ochoty jeść, nawet kiedy byłam głodna, bo często wszystko zwracałam. Mogłam wmusić w siebie co najwyżej pół bułki na parze, popijając dużą ilością czystej wody. Po dwóch miesiącach została ze mnie sama skóra i kości.
Wiedziałam, że jeśli chcę przeżyć, potrzebuję pomocy, więc poszłam do lekarza, starszego człowieka, który zmierzył mi puls, zbadał mnie pobieżnie i zapytał, kiedy miałam ostatni okres. Jego biały kitel zamigotał mi przed oczami i tylko pokręciłam głową.
– Ile czasu? – Wyraz jego twarzy uległ gwałtownej przemianie; patrzył na mnie potępiająco, odchylając głowę w białym czepku tak mocno do tyłu, że wydawało się, iż jeszcze trochę, a pęknie mu szyja.
Pochyliłam głowę i liczyłam wstecz. Przeszło miesiąc. Nie, źle, ponad dwa miesiące temu. Żachnęłam się. Dotąd nie przeszło mi to przez myśl. Zdenerwowałam się i ogarnął mnie strach. Kropelki potu wystąpiły na czoło.
– Masz zaledwie osiemnaście lat? – zapytał, patrząc w moją kartę, i pokiwał głową. Chciał coś zanotować, ale się rozmyślił. Odłożył pióro i wypowiedział te straszne słowa.
Nie pamiętam, jak opuściłam gabinet. Minęłam bramę, zeszłam po stopniach i stanęłam bez ruchu na krawężniku. „Ciąża przedmałżeńska!” Już jako mała dziewczynka uczyłam się w szkole, że to najbardziej wstydliwy ze wszystkich grzechów, straszniejszy niż śmierć, i naprawdę pomyślałam, żeby się rzucić pod nadjeżdżający autobus. Przed przychodnią zahamowało auto i wysiadł z niego pacjent, a ja nawet nie drgnęłam. Nie rozpoznawałam swego odbicia w szybie, więc poszłam przyjrzeć się sobie w lustrze. Poszarzała cera, włosy w nieładzie, do tego wyraźnie przerzedzone, a zapadnięte oczy jak gdyby za duże w stosunku do twarzy. Nie wiem, czy był to objaw ciąży, czy czego innego, ale na policzkach miałam plamy. Tylko starzy ludzie takie mają. Nie mogłam znieść własnego widoku, więc się odwróciłam.
Nie, nie mogę umrzeć, muszę żyć. Nie mam prawa zakończyć życia, nie teraz, kiedy wytrzymałam to wszystko, co los mi dotąd zsyłał. Poza tym akurat zaczęło się krystalizować moje wyobrażenie o tym, jak miałoby wyglądać moje dalsze życie.