Изменить стиль страницы

Hester nie odpowiedziała. Zrobiła krok, zamierzając zostawić Shaunę. I w tym momencie zaczęła się kanonada.

Nisko pochylony, skradałem się po zardzewiałych schodach ewakuacyjnych i o mało z nich nie spadłem, kiedy nagle wybuchła strzelanina. Przywarłem do siatki podestu i czekałem.

Znów padły strzały.

Usłyszałem krzyki. Powinienem być przygotowany, ale i tak serce łomotało mi w piersi. Tyrese kazał mi wdrapać się tu i czekać na niego. Zastanawiałem się, w jaki sposób zamierza mnie stąd wyciągnąć. Teraz zaczynałem się już domyślać.

Odwróci ich uwagę.

W oddali ktoś wołał:

– Białas strzela na oślep!

Potem zawtórował mu drugi głos:

– Białas z bronią! Białas z bronią!

Znowu strzały. Nadstawiałem uszu, lecz nie słyszałem już szumu policyjnych krótkofalówek. Pozostałem w ukryciu i starałem się za dużo nie myśleć. Najwyraźniej w moim mózgu nastąpiło jakieś zwarcie. Trzy dni temu byłem oddanym lekarzem, pędzącym monotonny żywot. Od tej pory zdążyłem zobaczyć ducha, otrzymałem pocztę elektroniczną z zaświatów, stałem się podejrzanym nie o jedno, ale aż dwa morderstwa, pobiłem funkcjonariusza policji i poprosiłem o pomoc znanego dilera narkotyków.

Nieźle jak na siedemdziesiąt dwie godziny.

O mało nie parsknąłem śmiechem.

– Hej, doktorze.

Spojrzałem w dół. Stał tam Tyrese. Obok niego drugi czarnoskóry mężczyzna, dwudziestoparoletni, tylko trochę mniejszy od tego budynku. Wielkolud spoglądał na mnie zza szpanerskich „kij ci w oko” okularów, które idealnie pasowały do jego nieruchomej twarzy.

– Schodź, doktorze. Ruszamy.

Zbiegłem po schodach ewakuacyjnych. Tyrese wciąż rozglądał się na boki. Wielkolud stał nieruchomo, z rękami założonymi na piersi, w tak zwanej byczej pozie. Zawahałem się na ostatniej drabince, nie wiedząc, jak zeskoczyć z niej na ziemię.

– Hej, doktorze, dźwignia po prawej.

Znalazłem ją, pociągnąłem i drabinka zsunęła się w dół. Kiedy dotarłem na ziemię, Tyrese skrzywił się i pomachał ręką przed nosem.

– Chyba przejrzałeś, doktorze.

– Przykro mi, nie miałem czasu, by wziąć prysznic.

– Tędy.

Tyrese raźnie przeszedł przez podwórze na tyłach. Ja za nim, lekkim truchtem, żeby dotrzymać mu kroku. Wielkolud sunął w milczeniu, zamykając pochód. Wcale nie rozglądał się na boki, a mimo to miałem wrażenie, że niewiele uchodzi jego uwagi. Czekało na nas czarne BMW z przyciemnionymi szybami, sporą anteną i czarnymi tablicami rejestracyjnymi w srebrnych ramkach. Silnik pracował. Wszystkie drzwi były zamknięte, ale i tak słyszałem muzykę. Basy rapu zawibrowały mi w piersi jak kamerton.

– Ten samochód – zmarszczyłem brwi – nie zanadto rzuca się w oczy?

– Będąc gliniarzem szukającym białego jak lilia doktorka, gdzie zajrzałbyś na samym końcu?

Miał rację.

Wielkolud otworzył tylne drzwi. Muzyka uderzyła w moje uszy z siłą koncertu Black Sabbath. Tyrese gestem odźwiernego zaprosił mnie do środka. Wsiadłem. Zajął miejsce obok mnie. Wielkolud wcisnął się za kierownicę.

Niewiele rozumiałem z tego, co mówił raper z kompaktu, ale najwyraźniej był wkurzony na „człowieka”. Nagle zacząłem go rozumieć.

– To jest Brutus – powiedział Tyrese.

Mówił o wielkoludzie za kierownicą. Spróbowałem przechwycić jego spojrzenie w lusterku, ale widziałem tylko czarne okulary.

– Miło cię poznać – mruknąłem.

Brutus nie odpowiedział. Ponownie skupiłem uwagę na Tyresie.

– Jak ci się to udało?

– Paru moich chłopaków rozpoczęło strzelaninę na Sto Czterdziestej Siódmej Ulicy.

– Gliniarze ich nie złapią?

– Akurat – prychnął Tyrese.

– Tak po prostu?

– Tutaj, owszem, tak po prostu. Jest takie miejsce, budynek numer pięć z Hobart Houses. Płacę dozorcom dziesięć dolców miesięcznie, żeby stawiali kubły ze śmieciami przy tylnych drzwiach domów. W ten sposób blokuję dojazd. Gliny nie mogą przejechać. Dobry teren na takie manewry. Moi chłopcy postrzelają sobie trochę z okien, jak zresztą słyszysz. Zanim gliny dojadą na miejsce, ich już tam nie będzie.

– A kto krzyczał o białasie z bronią?

– Paru innych moich chłopców. Biegali po ulicy i pokrzykiwali o białym wariacie.

– Teoretycznie o mnie.

– Teoretycznie – przytaknął z uśmiechem Tyrese. – To miłe i ładne słowo, doktorze.

Położyłem głowę na oparciu. Byłem potwornie zmęczony. Brutus jechał na wschód. Przejechał przez ten wielki niebieski most – nigdy nie zapamiętam jego nazwy – przy stadionie Yankee, co oznaczało, że wjechaliśmy na Bronx. Na chwilę zsunąłem się niżej, żeby ktoś mnie nie zobaczył, ale zaraz przypomniałem sobie o przyciemnionych szybach. Rozejrzałem się wokół.

Jakbym znalazł się w piekle albo na planie jednego z tych katastroficznych filmów, których akcja toczy się po wojnie nuklearnej. Wszędzie wznosiły się resztki czegoś, co kiedyś mogło być budynkami, a teraz było ruinami w różnych stadiach rozpadu. Budynki sypały się, owszem, ale od wewnątrz, jakby coś trawiło ich szkielet.

Jechaliśmy jeszcze chwilę. Usiłowałem ogarnąć sytuację, lecz mój umysł wciąż natrafiał na blokady. Tkwiący we mnie lekarz rozpoznał objawy lekkiego szoku, ale pozostała część mojego ja nie dopuszczała takiej możliwości. Skupiłem uwagę na otoczeniu. Po chwili – gdy wjechaliśmy jeszcze głębiej w to morze ruin – coraz rzadziej dostrzegałem budynki nadające się do zamieszkania. Chociaż pewnie nie odjechaliśmy więcej niż kilka kilometrów od szpitala, nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy. Domyślałem się, że wciąż na Bronksie. Zapewne w jego południowej części.

Stare opony i porozpruwane materace leżały na środku drogi, jak ofiary wojny. Z wysokiej trawy sterczały kawały cementu. Wszędzie stały wraki samochodów i chociaż nigdzie nie paliły się ogniska, pasowałyby do tego krajobrazu.

– Często tutaj bywasz, doktorze? – zachichotał Tyrese.

Nie fatygowałem się odpowiedzieć.

Brutus zatrzymał samochód przed jednym z takich walących się budynków. Smętną ruderę otaczał płot z siatki. Okna były zabite dyktą. Zauważyłem kartkę papieru naklejoną na drzwiach, zapewne ostrzeżenie, że dom jest przeznaczony do rozbiórki. Te drzwi też były z dykty. Uchyliły się. Wytoczył się z nich jakiś człowiek, osłaniając rękami oczy i chwiejąc się jak Dracula rażony światłem dnia.

Mój świat wciąż wirował.

– Chodźmy – rzekł Tyrese.

Brutus pierwszy wysiadł z samochodu. Otworzył mi drzwi. Podziękowałem mu. Wciąż milczał. Miał twarz Indianina ze sklepu z wyrobami tytoniowymi. Nie potrafiłbyś sobie wyobrazić, że mógłby się uśmiechnąć – i pewnie wolałbyś tego nie zobaczyć.

Po prawej siatka została przecięta i odchylona w bok. Przeszliśmy przez ten otwór. Utykający mężczyzna podszedł do Tyrese’a. Brutus zesztywniał, ale Tyrese uspokoił go machnięciem ręki. Kulawy i Tyrese przywitali się ciepło i wymienili skomplikowany uścisk dłoni. Potem rozeszli się w przeciwne strony.

– Wejdźmy do środka – powiedział do mnie Tyrese.

Wszedłem do budynku, wciąż otępiały. Najpierw poczułem smród, kwaśny odór moczu i charakterystyczną woń fekaliów. Coś tu palono – wydawało mi się, że wiem co – a wilgotny odór zastarzałego potu zdawał się wydobywać ze ścian. Ale poczułem coś jeszcze. Zapach… nie śmierci, lecz czegoś poprzedzającego ją, jak gangrena, jakby coś tutaj umierało i rozkładało się już za życia.

W środku było gorąco jak w piecu. Ludzkie istoty – może pięćdziesiąt, a może sto – zalegały na podłodze jak niedopałki na przystanku. Było ciemno. Najwidoczniej w budynku nie było światła, bieżącej wody ani jakichkolwiek mebli. Zabite deskami okna nie wpuszczały słońca, więc wnętrze oświetlały tylko wąskie i ostre jak kosa smugi, którymi wdzierało się przez szpary. Można było dostrzec zarysy i cienie, ale niewiele więcej.

Przyznaję, że mało wiem o narkotykach. W izbie przyjęć często widuję skutki ich zażywania. Osobiście jednak nigdy mnie nie interesowały. Najwyraźniej moją trucizną z wyboru jest alkohol. Mimo to widziałem dosyć, by się zorientować, że weszliśmy do meliny narkomanów.