Изменить стиль страницы

– Cześć – zawołał Myron.

Mężczyzna ledwie na niego spojrzał. Miał na sobie czerwony podkoszulek i czapeczkę naciągniętą na pomarszczone czoło. Pomimo upału jego nogi okrywał koc. W zasięgu ręki leżał telefon.

– Cześć – odpowiedział i strugał dalej. Jeśli był zaskoczony czy zdenerwowany wizytą, to niczego nie dawał po sobie poznać.

– Piękny dzień – powiedział Myron Uprzejmy Sąsiad.

– Ta.

– Pan jest Jimmy Blaine?

– Ta.

Nawet nie patrząc na wózek inwalidzki, trudno było sobie wyobrazić, że ten facet przez osiemnaście lat pracował w ciemnych zaułkach Filadelfii. Choć prawdę mówiąc, będąc tutaj, trudno było sobie wyobrazić te ciemne zaułki.

Cisza. Nie było słychać ptaków, świerszczy ani niczego innego – tylko odgłos strugania.

Po chwili Myron zapytał:

– Często padało tutaj w tym roku?

Myron Bolitar, Sól Ziemi, Almanach farmera.

– Czasem.

– To pana pies?

– Ta. Wabi się Fred.

– Cześć, Fred.

Myron podrapał psa za uszami. Bernardyn machnął ogonem, nie poruszając żadną inną częścią ciała. Potem głośno puścił bąka.

– Ładnie tutaj – próbował Myron. Ta, dwóch przyjaciół gawędzących sobie o tym i owym. Eb i pan Haney z Zielonych akrów. Myron miał wrażenie, że jego ubranie zaraz zmieni się w dżinsowy kombinezon.

– Uhm.

Gadatliwy facet.

– Proszę posłuchać, panie Blaine, nazywam się…

– Myron Bolitar – dokończył za niego Blaine. – Wiem kim pan jest. Oczekiwałem pana.

Nie powinno go to dziwić.

– Jake dzwonił do pana?

Blaine kiwnął głową, nie podnosząc jej znad rzeźby.

– Powiedział, że jest pan uparty. Mówił, że nie posłucha go pan.

– Chcę tylko zadać panu kilka pytań.

– Na temat, o którym wolałbym nie rozmawiać.

– Nie przyjechałem tu pana dręczyć, panie Blaine.

Kaleka znów kiwnął głową.

– Jake mnie o tym uprzedził. Mówił, że jest pan w porządku. Powiedział, że lubi pan naprawiać krzywdy, to wszystko.

– Co jeszcze panu powiedział?

– Że nie potrafi pan pilnować własnego nosa. Że jest sprytny. A także, że jest pan jak wrzód na dupie.

– Zapomniał dodać, że dobrze tańczę – mruknął Myron i Jimmy Blaine dopiero teraz przerwał struganie.

– Usiłuje pan naprawić krzywdę wyrządzoną Curtisowi Yellerowi?

– Próbuję ustalić, kto go zabił.

– To proste – rzekł Blaine. – Ja.

– Nie, nie sądzę.

Kaleka zastygł na moment. Zmierzył Myrona uważnym spojrzeniem, a potem znów zaczął rzeźbić.

– Może mi pan opowiedzieć, co stało się tamtej nocy? – poprosił Myron.

– Ten chłopak wyciągnął broń. Zastrzeliłem go. To wszystko.

– Z jakiej odległości oddał pan strzał?

Wzruszył ramionami, strugając.

– Dziewięciu metrów. Może trzynastu.

– Ile razy pan strzelił?

– Dwa.

– I on upadł?

– Nie. Znikł za rogiem razem z tym drugim chłopakiem… chyba ze Swade’em. Straciłem ich z oczu.

– Postrzelił go pan w głowę i tułów, a on uciekł?

– Nie powiedziałem, że uciekli. Byli tuż przy narożniku budynku. Znikli za nim. Wtedy o tym nie wiedziałem, ale ten Yeller mieszkał tuż obok. Pewnie weszli przez okno.

– Z kulą w głowie?

Jimmy Blaine znowu wzruszył ramionami.

– Pewnie ten Swade pomógł mu wejść.

– Nic podobnego – rzekł Myron. – Pan go nie zabił.

Blaine zmierzył go wzrokiem i znów zajął się rzeźbą.

– Mówi pan to już drugi raz – zauważył. – Zechce pan wyjaśnić, co ma pan na myśli?

– Yellera trafiły dwie kule.

– Przecież powiedziałem, że strzeliłem dwa razy.

– Tylko że z jego ciała wyjęto kule różnego kalibru. Jeden strzał, ten, który trafił go w głowę, oddano z bliskiej odległości. Mniejszej niż pół metra.

Jimmy Blaine nic nie powiedział. Skupił się na struganiu kawałka drewna. Wyglądało na to, że rzeźbi jakieś zwierzę, jedno z takich, jakie stały na ganku.

– Różnego kalibru, powiada pan? – rzekł, siląc się na nonszalancję, ale nie bardzo mu to wyszło.

– Tak.

– Ten chłopiec, którego zastrzeliłem, nie był notowany – ciągnął Blaine. – Czy pan wie, jakie jest prawdopodobieństwo czegoś takiego? W tamtej dzielnicy?

Myron skinął głową.

– Sprawdziłem go – ciągnął Blaine. – Przeprowadziłem własne śledztwo. Nazywał się Curtis Yeller. Miał szesnaście lat. Dobrze się uczył. Był grzecznym chłopcem. Aż do tamtej nocy miał wszelkie szansę na to, żeby wyrosnąć na porządnego człowieka.

– Pan go nie zabił – powtórzył Myron.

Blaine zaczął nieco energiczniej strugać drewno.

– Jak dowiedział się pan o tych dwóch kulach?

– Powiedziała mi o tym asystentka patologa – odparł Myron. – Nie wiedział pan o tym?

Kaleka potrząsnął głową.

– To chyba ma sens – rzekł. – Zrzucili na mnie winę: Czemu nie? Tak było łatwiej. Wszystko legalnie. Nikt nie zadawał żadnych pytań. Wydział Spraw Wewnętrznych nawet nie kiwnął palcem. Ta sprawa wcale mi nie zaszkodziła. Ani nikomu innemu. Pewnie uznali, że tak będzie najlepiej.

Myron czekał, aż Blaine powie coś jeszcze, ale kaleka milczał. W struganym przez niego drewnie było już widać parę uszu. Może rzeźbił królika.

– Czy pan wie, kto naprawdę zabił Curtisa Yellera? – zapytał Myron.

Zapadła cisza, przerywana tylko odgłosem strugania. Fred znów puścił bąka i machnął ogonem. Spojrzenie Myrona co chwila biegło w kierunku jeziora. Patrzył na wysrebrzoną wodę. Ten widok działał hipnotycznie.

– Nic się nie stało – powtórzył Jimmy Blaine. – Pewnie tak sobie myśleli. Zacny stary Jimmy. Nie zrobimy mu krzywdy. Sprawa nie znajdzie się w jego aktach. Nikt nie będzie wiedział. Do licha, niektórzy chłopcy będą go nawet podziwiać za tę strzelaninę. Powiedzą, że uratował życie partnerowi. Zacny stary Jimmy jeszcze wyjdzie na bohatera. Tylko nie pomyśleli o jednym.

Myron już chciał zapytać, ale wyczuł, że zaraz usłyszy wyjaśnienie.

– Widziałem tego chłopca nieżywego – ciągnął Blaine. – Zobaczyłem Curtisa Yellera leżącego w kałuży krwi. Widziałem, jak matka trzymała go w ramionach i płakała. Szesnastoletni chłopiec. Gdyby był ulicznikiem, narkomanem albo… – Urwał. – Jednak on nie był przestępcą. Nie ten dzieciak. Był porządnym człowiekiem. Później dowiedziałem się, że nawet nie tknął syna senatora. To ten drugi, ten łobuz Swade, pchnął Crossa nożem.

Dwie kaczki przez chwilę pluskały się w wodzie jak szalone, a potem przestały. Blaine odłożył strugany kawałek drewna, lecz po namyśle znów wziął go do ręki.

– Wiele razy odtwarzałem w myślach tamtą noc. Wie pan, było ciemno. Prawie nigdzie nie paliły się światła. Może ten Yeller wcale nie chciał strzelić. Może trzymał w ręku coś innego, a nie broń. A może to wszystko nie miało żadnego znaczenia. Może zasadnie go zastrzeliłem, ale kawałki tej łamigłówki jakoś do siebie nie pasowały. Wciąż słyszałem krzyki jego matki. Widziałem, jak tuli do piersi zakrwawioną twarz martwego chłopca. I wciąż o tym myślałem, wie pan, a takie rozmyślania to niedobra rzecz dla gliniarza. Cztery lata później, kiedy znów jakiś chłopiec wycelował we mnie broń, pomyślałem o tej płaczącej matce. I zawahałem się. Trochę za długo.

Wskazał na swoje nogi.

– I oto skutek. – Zmienił narzędzia i strugał dalej. – Pewnie, nic się nie stało.

Zapadła cisza. Teraz Myron zrozumiał, dlaczego Jake nie chciał podać mu adresu Jimmy’ego Blaine’a. Ten dosyć już wycierpiał. Jeżeli naprawdę bezzasadnie zastrzelił Curtisa Yellera, zapłacił za to straszliwą cenę. Rzecz w tym, że Jimmy Blaine niczego złego nie zrobił. Nie zabił Curtisa Yellera – słusznie czy nie. Tak więc Jimmy Blaine był kolejną ofiarą tamtej nocy. Po długiej chwili Myron spróbował jeszcze raz.

– Czy pan wie, kto zabił Curtisa Yellera?

– Nie, nie mam pojęcia.

– Jednak domyśla się pan.

– Może.

– Zechciałby mi pan powiedzieć?

Blaine popatrzył na Freda, jakby szukał u niego odpowiedzi! Pies nadal leżał w pozie niedźwiedziej skóry przed kominkiem.