Światło na skrzyżowaniu było czerwone i pozornie nie zmieniało się przez bardzo długą chwilę. Tłum falował niespokojnie, nie zaprzestając ruchu ani na chwilę i wtedy Rolandowi przyszło nagle do głowy, jaki to film. To jest western – tuż przed popłochem w stadzie bydła. Kiedy już się zacznie, wiesz, że najlepszy przyjaciel bohatera spadnie z konia i zginie.
– Nadchodzi burza – oznajmiła z absolutną pewnością Rebecca. „
– Tak – przyznał Evan – nadchodzi.
Roland przez chwilę zastanawiał się, czy mówią o tym samym, ale doszedł do wniosku, że to nie jest ważne. Po ciele spływał mu pot, podkoszulek przylepił się do pleców. Podrzucił w wilgotnej dłoni plastikowy uchwyt pokrowca i zaczął powtarzać w pamięci słowa inwokacji. Było to sto razy lepsze od myślenia. Stokroć lepsze to niż myślenie.
Światła się zmieniły. Nareszcie. Samochody na College ruszyły naprzód. Czarna corvette, która pędziła na południe do Yonge, starała się nadrobić stracony czas.
Z piskiem opon i hukiem, brązowa mazda wbiła się w bok corvetty, odrzucając ją na pomarańczową taksówkę. Przez pierwsze kilka sekund słychać było jedynie huk samochodów, potem wszystko ucichło i pozostała jedynie zgnieciona, dymiąca sterta metalu. Wtedy ludzie zaczęli krzyczeć.
Evan skoczył naprzód, ale Roland odciągnął go do tyłu.
– Jest jedenasta trzydzieści osiem! Nie mamy czasu, żeby pomagać!
Kierowca taksówki był przewieszony do połowy przez okno. Krew spływająca mu z ust zbierała się kałużę na jezdni.
– Puść mnie! – Evan wyrywał się. – Nie rozumiesz! Ja muszę im pomóc!
– Rozumiem. – Roland starał się nic nie widzieć. Starał się nie słyszeć, nie czuć. – Najlepiej im pomożesz pokonując Ciemność!
Evan zrobił krok w stronę rozbitego pojazdu.
– Evanie – cichy głos Rebeki przedarł się przez hałas i histerię. Obaj mężczyźni odwrócili się do niej. Gdyby Roland w ogóle o tym myślał, przypuszczałby, że dziewczyna wpadnie w panikę, lecz ku jego zdumieniu sprawiała wrażenie promieniującej spokojem, wyspy wśród zamętu. – Jeśli zatrzymasz się tutaj, Roland i ja pójdziemy dalej bez ciebie.
Evan drgnął, jakby go uderzyła. Wydał okrzyk pełen bólu i pobiegł w stronę ronda przez gromadzący się tłum.
Tom wysunął się z objęć Rebeki i pomknął za nim, szybko znikając w ludzkim gąszczu.
– Tom! – zawołał Roland. – Ty głupi…
Rebecca wzięła go za rękę. Jej dłoń była chłodna i sucha. Jego drżała.
– Tom umie zadbać o siebie. Chodźmy.
Zaczęli biec, przepychając się wśród ghuli, które zawsze się gromadzą w pobliżu miejsca katastrofy, i popędzili College Street za Adeptem.
Dogonili Evana dopiero przy Kings College Road. Stał wpatrzony w rondo z ponurą twarzą i rękami wciśniętymi w kieszenie dżinsów.
Wygląda tak absurdalnie młodo, pomyślał Roland, puszczając dłoń Rebeki i dysząc ciężko. Powietrze wydawało się niematerialne, bieg pozostawił mu palący posmak miedzi w gardle.
Nigdzie nie było widać Toma, choć to on mógł zaszeleścić w zaroślach.
Evan powoli odwrócił się do nich. Miał mokre policzki i rzęsy pozlepiane w wilgotne strąki. Rebecca wydała jęk cichego protestu i rzuciła mu się w ramiona. Roland skoncentrował się na oddychaniu, zżerany zazdrością o okazywane i przyjmowane uczucie. Nienawidził siebie za to, ale silne ramię objęło również jego i wtedy wszystko było dobrze.
Kiedy odsunęli się od siebie, trzymając się za ręce, popatrzyli na rondo. Im bliżej Ciemności znajdowały się latarnie uliczne, tym bardziej ich blask bladł i zanikał, aż wreszcie Mrok pożarł ich światło całkowicie. Masywna, usiana wieżyczkami sylwetka Kolegium uniwersyteckiego, którą zazwyczaj widać było nad parkiem, tej nocy nie odcinała się na tle bezgwiezdnego nieba.
Roland spojrzał na zegarek. Jedenasta czterdzieści sześć. Czternaście minut.
– Słuchaj – rzekł do Evana tego popołudnia – czy nie moglibyśmy pójść tam wcześniej, na przykład przed zachodem słońca, wezwać tę boginię, wyjaśnić jej wszystko, pójść do domu i poczekać, aż ona to załatwi?
Evan odpowiedział mu, jak często bywało, kolejnym pytaniem.
– I mamy kazać bogini czekać, bo tak nam jest wygodnie? – Sam odpowiedział sobie na to pytanie: – Nie. Wezwiemy ją, kiedy będziemy jej potrzebować. – Uśmiechnął się na widok rozczarowanej miny Rolanda. – Jest takie powiedzenie z dawnych wierzeń, które przeszło do nowych: bogowie pomagają tym, którzy sami sobie pomagają.
– Znów banały z ciasteczek z wróżbą – parsknął Roland.
Przechyliwszy krzesło do tyłu, Evan oparł na stole kuchennym nogę w wysokim bucie.
– Niektóre z tych wróżb są całkiem mądre.
Zbliżali się do ronda; Rebecca trzymała za rękę Evana, Roland trzymał Rebeccę. Bliski kontakt pomagał i umożliwiał stawianie kroków, choć wszyscy wiedzieli, co ich czeka na końcu drogi. W miarę zbliżania się do Ciemności odgłosy nocy w ruchliwym mieście słabły, aż wreszcie szli w ciszy przerywanej jedynie delikatnym, srebrnym pobrzękiwaniem bransolet Evana. Nic nie mówili. Wszystko zostało już powiedziane.
– Posłuchaj, Evanie, co będzie robić Mrok, kiedy ja będę śpiewać?
– Będzie usiłował cię powstrzymać.
Roland podejrzewał, że znał odpowiedź, zanim zadał pytanie. Nie mylił się. – A ty?
– Będę cię ochraniał.
– Wiesz, nie wątpię w ciebie, ale czy zdołasz mnie ochronić?
Evan uśmiechnął się smutno.
– Nie mogę go pokonać, bo szala przechyliła się zbyt mocno, ale powinienem odwrócić jego uwagę na tyle, byś skończył pieśń. Reszta nie będzie już zależała od nas.
Przeszli kawałek rondem, omijając okolicę bramy mroku, i stanęli na trawie pod granicznym łukiem dębów.
Roland posłyszał cichy szelest i poczuł, że coś delikatnie musnęło mu włosy. Podniósł głowę. Na gałęzi drzewa niczego nie zauważył. Nie wiał też wiatr, który mógłby nią poruszyć. Zerknął na swych towarzyszy, lecz skoro oni nie zwracali na to uwagi, wzruszył ramionami i przestał się przejmować. Nie była to najlepsza pora, żeby martwić się drzewami.
Kiedy podeszli bliżej do środka, Ciemność stawała się nieomal materialna. Wyciekała z miejsca, gdzie przelano krew, kłębiła się wokół kostek, wysuwała mgliste macki ku kolanom i za każdym krokiem sięgała wyżej.
– Precz! – warknął Evan. – Ten świat jeszcze do ciebie nie należy. – Rozłożył ręce i z wyjątkiem spienionej mgły, która zaznaczała miejsce złożenia ofiary, Ciemność znikła z parku.
– Tak jest lepiej – oznajmił z aprobatą Roland. Zauważył, że świat na zewnątrz ronda wydawał się odgrodzony taflą szkła dymnego. Widział przez tę zasłonę, choć niezbyt wyraźnie; budynki były zamglone i nierzeczywiste.
Jedenasta pięćdziesiąt siedem.
– Wiesz, Evanie – Roland położył gitarę na trawie – skoro po raz pierwszy ujrzałem tę piosenkę dziś rano, co będzie, jeśli spaprzę robotę?
Evan pocieszająco klepnął go lekko po ramieniu, lecz rzekł tylko jedno:
– Nie spaprz.
– Nie spaprz – powtórzył Roland. – Jasne. – Wyjął Cierpliwość z futerału, zarzucił ją na ramię i wstał. Cztery zwrotki, dwa refreny i przejście z d-moll na F. Dlaczego ja?
Bo tylko ciebie mają, odparł cichy głos w jego głowie.
Evan wziął twarz Rebeki w dłonie i spojrzał jej głęboko w oczy.
– Powierzam ci me serce, Pani. Dbaj o nie.
Rebecca westchnęła, przygryzła dolną wargę, żeby powstrzymać drżenie, i dotknęła jego dłoni.
– Ja też cię kocham, Evanie.
Roland czekał na uścisk, lecz zamiast niego ujrzał jedynie delikatny pocałunek i rozstanie. Łzy stanęły mu w oczach. Zamrugał szybko powiekami, żeby je otrzeć. Kiedy odzyskał zdolność widzenia, Adept stał przed nim. Wszystko, co chciał powiedzieć – powodzenia, uważaj na siebie, dołóż mu – wydawało się banalne, więc tylko skinął głową i miał nadzieję, że Evan go rozumie.
Evan również pokiwał głową.
– Wyszedłeś na spotkanie swej zagładzie. Jakie to… szlachetne.
Mrok odziany był w szatę z czarnego aksamitu, która pochłaniała resztki światła. Za jego plecami rosła brama.