– To Daru! – Rebecca zerwała się na nogi i podeszła do drzwi.
Roland spojrzał na zegarek.
– Jest wpół do piątej rano – mruknął.
Rebecca otworzyła drzwi i do pokoju weszła jej opiekunka społeczna w sari, które kontrastowało egzotycznie z twarzą, na której niepokój i irytacja mieszały się w mniej więcej równych proporcjach. Roland poczuł, że mu szczęka opada chyba już po raz setny tego wieczora; nie mógł wyjść z podziwu, jak kobieta może sprawiać wrażenie jednocześnie tak zatroskanej i tak groźnej.
– Co tu się dzieje, Rebecco? – Daru chwyciła młodszą kobietę za ramiona i szybko się jej przyjrzała. – Właśnie wróciłam z przyjęcia w gronie rodziny i usłyszałam na automatycznej sekretarce tę cholerną wiadomość. Zabiłaś kogoś…? Kto to jest?
Roland uświadomił sobie, że Daru nie spogląda na Evana z uwielbieniem i fascynacją, a taką reakcję uważał nieomal za hołd należny Adeptowi. Kobieta była jedynie zaciekawiona i, jak zauważył, zupełnie nie zwracała uwagi na niego samego.
Evan wstał i skłonił się. Biorąc pod uwagę jego powierzchowność, gest ów powinien wyglądać teatralnie i sztucznie, a jednak tak nie było.
– Jestem Evantarin, Adept Światłości.
Daru skłoniła wdzięcznie głowę.
– A ja jestem Daru Sastri z miejskiej opieki społecznej. – Jej oczy przez chwilę zdawały się mówić, że go poznaje, lecz wrażenie to szybko znikło. Daru westchnęła i znów zwróciła się do Rebeki: – Rebecco, przestań podskakiwać, zamknij drzwi i opowiedz mi, co tu się dzieje.
Dziewczyna z wyraźnym wysiłkiem postawiła obie stopy na ziemi, zatrzasnęła drzwi i zamknęła je na łańcuch.
– Zamierzamy ocalić świat przed Mrokiem – oznajmiła z rozpromienioną twarzą.
Daru westchnęła.
– Kotku, mam za sobą długi dzień, więc może zrobisz mi herbaty i zaczniesz wszystko od początku?
– Zgoda. Na początku Alexander został pchnięty nożem.
Rebecca poszła do kuchni, a Daru zbliżyła się do kanapy.
Co było pierwsze, zastanawiał się Roland, kobieta czy sari? Nie widział jeszcze kobiety ubranej w ten strój, która nie poruszałaby się z królewską gracją.
Evan wskazał jej miejsce, które przed chwilą opuścił, i Daru zajęła je z wdziękiem.
– Przyjmujesz to wszystko z wielkim spokojem – powiedział do niej Roland.
Kruczoczarna brew uniosła się.
– Och. – Zaczerwienił się. – Nazywam się Roland. Roland Chapman. Jestem przyjacielem Rebeki.
– No cóż, Rolandzie. – Daru zdjęła sandały i wsunęła pod siebie jedną małą stopę. – Właśnie spędziłam dobę ze swą bardzo liczną rodziną. Chwilowo straciłam zdolność dziwienia się czemukolwiek.
– A to – rzekł poważnie Evan, sadowiąc się na podłodze – może nam ułatwić wyjaśnienie sytuacji.
Rozdział piąty
W dużej sypialni cesarskiego apartamentu hotelu King George poruszył się śpiący człowiek. Przez chwilę rozkoszował się dotykiem pościeli, sprężystością twardego materaca, miękkością poduszek i grą cieni na zamkniętych powiekach. Pełne wargi ułożyły się w uśmiech całkowitego zadowolenia, a oczy się otworzyły.
Były barwy tak czystego i jaskrawego błękitu jak letnie niebo. Ich spojrzenie padło na cienie na suficie i ześlizgnęło się po ścianie. Wpadające do pokoju światło nabrało różowej barwy, przechodząc przez zasłonki.
Młody mężczyzna na łóżku przeciągnął się z bezwzględnym skupieniem szczególnie zadowolonego z siebie kota, spuścił bose stopy na puszysty dywan i podszedł nago do okna. Odsunął zasłaniającą mu widok zasłonę i spojrzał na serce miasta.
– Kolejny piękny dzień – szepnął, odgarniając bujne, czarne włosy. – Słoneczny i gorący. – Słowo „gorący” w jego ustach zabrzmiało prawie jak rozkaz.
Widoczne na horyzoncie miasta słońce prażyło bezlitośnie i choć dzień dopiero się zaczął, powietrze drgało z upału.
Mężczyzna przycisnął do szyby dłoń o długich palcach i krążący po niebie gołąb spadł z wysokości siedmiu pięter na chodnik. Ptak omalże nie trafił pary staruszków, którzy wybrali się na spacer, i roztrzaskał się u ich stóp, spryskując oboje fontanną krwi i piór.
Przenikliwy wrzask starej kobiety sprawił, że na twarzy młodzieńca wykwitł uśmiech zadowolenia.
Pod prysznicem napawał zmysły dotykiem wody, zmieniając siłę strumienia wody z igiełek na masaż i z powrotem. Szybko osuszył się ręcznikiem, rozcierając kremową skórę, aż nabrała ciepłej, różowej barwy, a następnie przez chwilę pozował przed dużym lustrem, podziwiając swe naprężone muskuły. Wiedział, że jego ciało jest dziełem sztuki, którego wszystkie części miały doskonałe proporcje, tak jak to sobie zaplanował.
Jednakże takie ciało wymaga pokarmu.
Przytrzymując słuchawkę podbródkiem, ubierał się i zamawiał śniadanie.
– …i kawa ma być zaparzona nie wcześniej niż na kilka sekund przed tym, jak dzbanek opuści kuchnię. – Wyciągnął jasnoniebieską bawełnianą koszulę z szafy i włożył ją, wsuwając spód do dżinsów i zapinając rozporek na guziki. – Tak właśnie, dla pana Afotyka. – Odwiesił słuchawkę i uśmiechnął się szeroko, zadowolony z własnego sprytu. Afotyczny znaczy mroczny, a Mrok był jedynym imieniem, jakie nosił, Ciemność bowiem trzymała swe fragmenty zbyt blisko siebie, by pozwalać im na indywidualne nazwy. Sięgając po parę kosztownych półbutów, obejrzał mokasyny, jakie nosił poprzedniego wieczora.
Okazało się, że krew nie poplamiła skórzanego obuwia. Doprawdy było to nieco zaskakujące, bo polało się sporo krwi. W mieście takiej wielkości nie musiał długo szukać młodej kobiety, która pozwoliła mu się „pociąć” za śmieszną sumę, a gdy już uzyskał jej pozwolenie i pieniądze zmieniły właściciela, żaden jej krzyk, jęk czy szept protestu nie mógł zmienić ważności kontraktu. Ponieważ działał za jej pozwoleniem, równowaga między Mrokiem i Jasnością nie została nadmiernie naruszona. Dzięki temu nie przyciągał uwagi, która mogłaby utrudnić mu wykonanie zadania. Nie skrępowany nakazami obrzędu zeszłej nocy pozwolił swej wyobraźni rozwinąć skrzydła i nie śpieszył się, bo czynił to wyłącznie dla swojej przyjemności.
Śniadanie, które dostarczono mu chwilę później, było wyśmienite. Delektował się smakiem jajek, kiełbasy i pieczarek smażonych z czosnkiem oraz imbirem, spłukał jedzenie łykiem soku tak świeżego, że kiedy opuszczał kuchnię, był jeszcze w pomarańczy.
– Mistrzu!
Wysoki na sześć cali i niekiedy człekokształtny cień wspiął się po nodze stołu z orzechowego drewna i zatrzymał przy dzbanku z kawą.
– Mistrzu! Adept Światłości przestąpił barierę!
– Tak, wiem. – Mężczyzna oblizał palce z resztek masła i okruchów francuskich rogalików. – Czyżbyś myślał, że nie zauważyłem takiego zakłócenia równowagi?
– Nie, mistrzu, ale… – Istota wstała i utworzyła ręce, żeby nimi pomachać.
– Ale? – Ton mężczyzny zabrzmiał groźnie.
– Ale moim zadaniem jest powiadamianie cię, mistrzu. Jestem twoimi oczami i uszami.
– Więc patrz, słuchaj, zrób coś użytecznego i dowiedz się, w jaki sposób ten Adept się przedostał. – Nalał sobie kawy, dodał sporą porcję śmietanki oraz cukru i wypił połowę, zanim ponownie się odezwał. Cień wahał się i kręcił nerwowo. Mężczyzna odstawił filiżankę z westchnieniem zadowolenia i spojrzał srogo. – Dzisiejszej nocy dowiesz się, kto otworzył drogę temu Adeptowi, ile wiedzą i czy można ich użyć podczas obrzędu.
– Tak, mistrzu, ale…
– Znowu ale?
Cień wił się i lamentował, wydając świdrujący, przewlekły pisk, który przypominał drapanie paznokciami po tablicy.
– Nie, mistrzu. Żadnych ale.
Kiedy cień umknął, mężczyzna westchnął i przeciągnął się. Z takich mniejszych fragmentów Ciemności nie było prawie żadnego pożytku i zaczynał się zastanawiać, czy warto było go oddzielać. Spojrzał na gazetę i rzucił mu się w oczy jeden z nagłówków: „Wyrównane szanse Jaysów i Tigersów w zbliżających się mistrzostwach”.
– Mecz baseballowy. – Zamyślił się, przeglądając artykuł. – Właśnie tego mi potrzeba, słoneczne, niedzielne popołudnie na stadionie. Tłumy ludzi, nastrój współzawodnictwa. – Przez krótką chwilę żałował, że nie może odłożyć otworzenia bramy na kilka dni; w następny weekend miała przyjechać drużyna Yankees. – Cóż, trudno – rzucił gazetę na podłogę – nie można mieć wszystkiego.