Otworzył im Monsieur Leblond. Był to niski, drobny, łysiejący mężczyzna w okularach: w swoim ciemnoszarym garniturze i srebrnym krawacie wyglądał jak lokaj. Wprowadził ich do pokoju z oknami wychodzącymi na tyły posesji, w której odbywała się poprzednia rozmowa wstępna. Wysokie okna i wymyślne gzymsy sugerowały, że był to kiedyś elegancki salon, ale teraz podłogę pokrywał dywan z tworzywa sztucznego, a całe umeblowanie stanowiło zwyczajne tanie biurko oraz kilka plastykowych krzeseł pomarańczowego koloru.
– Zaczekajcie tu chwilę – powiedział Leblond. Głos miał cichy, niewyraźny i suchy jak kurz. Lekki, ale wyczuwalny akcent nasuwał podejrzenie, że Leblond nie jest jego prawdziwym nazwiskiem. Wyszedł innymi drzwiami.
Jean-Pierre usiadł na jednym z plastykowych krzeseł. Raoul nie poszedł za jego przykładem. W tym pokoju, pomyślał Jean-Pierre, ten suchy głos powiedział do mnie: „Od dziecka byliście skromnym, lojalnym członkiem partii. Wasz charakter i tradycje waszej rodziny pozwalają przypuszczać, że będziecie dobrze służyć partii w poufnej misji”.
Mam nadzieję, że nie zniszczyłem wszystkiego sprawą z Jane, pomyślał. Leblond wrócił z jakimś mężczyzną. Stanęli w progu i gospodarz wskazał na Jean-Pierre’a. Nieznajomy przyjrzał mu się uważnie, jakby chciał sobie dobrze utrwalić w pamięci jego twarz. Jean-Pierre wytrzymał jego spojrzenie. Mężczyzna był olbrzymem o szerokich barach gracza w amerykański futbol. Włosy po bokach głowy miał długie, ale przerzedzone na ciemieniu, i nosił obwisłe wąsy. Ubrany był w marynarkę z zielonego sztruksu, rozdartą na rękawie. Po kilku sekundach skinął głową i wyszedł.
Leblond zamknął za nim drzwi i usiadł za biurkiem.
– Zdarzyła się katastrofa – powiedział.
A więc nie chodzi o Jane, pomyślał z ulgą Jean-Pierre. Chwała Bogu.
– W kręgu naszych przyjaciół działa agent CIA – ciągnął Leblond.
– O Boże! – jęknął Jean-Pierre.
– To nie ta katastrofa – burknął z irytacją Leblond. – Obecność amerykańskiego szpiega wśród naszych przyjaciół nie jest niczym zaskakującym. Bez wątpienia nie brak tam również agentów wywiadu izraelskiego i południowoafrykańskiego oraz francuskiego. Od czego są ci ludzie, jeśli nie od infiltrowania grup młodych aktywistów politycznych? My, oczywiście, też mamy wśród nich swojego człowieka.
– Kogo?
– Was.
– Och! – Jean-Pierre’a zatkało; nie uważał siebie za szpiega, takiego prawdziwego. Ale cóż innego sugerowały słowa „służyć partii w poufnej misji”? – Kto jest tym agentem CIA? – spytał z wielkim zainteresowaniem.
– Niejaki Ellis Thaler.
Wstrząśnięty Jean-Pierre zerwał się z krzesła.
– Ellis?
– Znacie go. I to dobrze.
– Ellis szpiegiem CIA?
– Siadajcie – powiedział spokojnie Leblond. – Problem nie w tym, kim jest, ale co zrobił.
Jean-Pierre pomyślał natychmiast, że jeśli Jane dowie się o tym, rzuci Ellisa jak gorącą cegłę. Czy pozwolą mi powiedzieć jej o tym? Jeśli nie, to czy dowie się tego z jakiegoś innego źródła? Czy w to uwierzy? Czy Ellis wszystkiemu zaprzeczy?
Leblond nadal coś mówił. Jean-Pierre z wysiłkiem skoncentrował się na jego słowach.
– Katastrofa, o której wspomniałem, polega na tym, że Ellis zastawił pułapkę i złowił w nią kogoś dosyć dla nas ważnego.
Jean-Pierre’owi przypomniało się, że Raoul mówił mu o aresztowaniu Rahmiego Coskuna.
– To Rahmi jest dla nas kimś ważnym?
– Nie chodzi o Rahmiego.
– A więc o kogo?
– Nie musicie wiedzieć.
– To po co mnie tu wezwano?
– Zamknijcie się i słuchajcie – warknął Leblond i po raz pierwszy Jean-Pierre poczuł przed nim respekt. – Nie miałem, oczywiście, przyjemności poznania waszego przyjaciela Ellisa. Tak się nieszczęśliwie składa, że Raoul też nie.
W związku z tym żaden z nas nie wie, jak on wygląda. Ale wy to wiecie. I właśnie dlatego tu jesteście. Czy wiecie również, gdzie mieszka Ellis?
– Tak. Wynajmuje pokój nad restauracją przy rue de l’Ancienne Comédie.
– Czy okna tego pokoju wychodzą na ulicę?
Jean-Pierre zmarszczył w zamyśleniu czoło. Był tam tylko raz – Ellis rzadko zapraszał kogoś do siebie.
– Chyba tak.
– Nie macie pewności?
– Niech się zastanowię. – Był tam późnym wieczorem z Jane i paczką innych ludzi po filmie wyświetlanym na Sorbonie. Ellis poczęstował ich kawą. To był mały pokoik. Jane siedziała na podłodze pod oknem… – Tak. Okno wychodzi na ulicę. A jakie to ma znaczenie?
– Takie, że będziecie mogli dać sygnał.
– Ja? Jaki sygnał? Komu?
Leblond posłał mu groźne spojrzenie.
– Przepraszam – powiedział Jean-Pierre.
Leblond zawahał się. Kiedy odezwał się ponownie, jego głos był już o ton łagodniejszy, chociaż twarz miał nadal nieprzeniknioną.
– Przechodzicie chrzest bojowy. Przykro mi, że wykorzystuję was w… akcji… takiej jak ta, mimo że nic jeszcze dla nas nie zrobiliście. Ale znacie Ellisa i jesteście pod ręką, a nie mamy w tej chwili do dyspozycji nikogo innego, kto by go znał; no i jeśli to, co chcemy zrobić, nie zostanie przeprowadzone natychmiast, stracimy czynnik zaskoczenia. Jeśli będzie u siebie, wejdziecie tam – wymyślcie sobie jakiś pretekst. Podejdziecie do okna, wychylicie się i zrobicie wszystko, aby Raoul, który będzie czekał na ulicy, zauważył was.
Raoul przestąpił z nogi na nogę jak pies, który słyszy swoje imię w prowadzonej przez ludzi rozmowie.
– A jeśli Ellisa nie będzie w domu? – spytał Jean-Pierre.
– Porozmawiacie wtedy z sąsiadami. Spróbujecie się dowiedzieć, dokąd wyszedł i kiedy wróci. Jeśli okaże się, że wyszedł tylko na kilka minut, albo nawet na godzinę, poczekacie na niego. Kiedy wróci, postąpicie w następujący sposób: wejdziecie z nim do mieszkania, podejdziecie do okna i pokażecie się Raoulowi. Wasze pojawienie się w oknie będzie sygnałem, że Ellis jest w mieszkaniu
– a więc cokolwiek będziecie robić, nie podchodźcie do okna, jeśli go tam nie będzie. Zrozumieliście?
– Wiem, czego ode mnie chcecie – powiedział Jean-Pierre. – Nie rozumiem tylko, co to ma na celu.
– Identyfikację Ellisa.
– A kiedy już go wskażę?
Leblond udzielił Jean-Pierre’owi odpowiedzi, której ten miał nadzieję nie usłyszeć i odpowiedź ta przeraziła go do głębi.
– Zabijemy go, oczywiście.
ROZDZIAŁ 3
Jane rozłożyła cerowany biały obrus na malutkim stoliczku Ellisa i ustawiła na nim dwa nakrycia z zestawem sfatygowanych sztućców. W szafce pod zlewem znalazła butelkę Fleurie i otworzyła ją. Kusiło ją, żeby spróbować wina, ale postanowiła zaczekać z tym na Ellisa. Wyjęła szklanki, sól, pieprz, musztardę i papierowe serwetki. Pomyślała, czyby nie zacząć czasem przygotowywania posiłku. Nie, lepiej zostawić to jemu.
Nie podobał jej się pokój Ellisa. Był pusty, ciasny i bezosobowy. Kiedy po raz pierwszy go zobaczyła, przeżyła mały szok. Umawiała się już od jakiegoś czasu z tym miłym, zrelaksowanym, dojrzałym mężczyzną i wyobrażała sobie, że mieszka w atrakcyjnym, komfortowym apartamencie pełnym pamiątek z bogatej w doświadczenia przeszłości, w warunkach odzwierciedlających jego osobowość. Tymczasem z wyglądu tej klitki trudno byłoby odgadnąć, że był już kiedyś żonaty, walczył na wojnie, zażywał LSD i kapitanował szkolnej drużynie futbolowej. Zimne białe ściany zdobiło kilka przypadkowo dobranych plakatów. Porcelanowa zastawa ze sklepów ze starzyzną, byle jakie aluminiowe garnki. W kieszonkowych wydaniach tomików poezji nie było żadnych dedykacji. Dżinsy i swetry trzymał w plastykowej walizce wsuniętej pod rozchwierutane łóżko. A gdzie stare świadectwa szkolne, gdzie fotografie siostrzeńców i siostrzenic, gdzie przechowywana jak największy skarb kopia „Heartbreak Hotel”, gdzie pamiątkowy scyzoryk z Bolonii albo z Niagara Falls, gdzie talerz z drewna lękowego, który każdy wcześniej czy później otrzymuje w prezencie od rodziców? W pokoju nie było nic naprawdę ważnego, żadnego z tych przedmiotów, które trzyma się nie przez wzgląd na to, czym są, lecz na to, co sobą reprezentują; nie było najmniejszej cząstki jego duszy.