Изменить стиль страницы

Ale teraz, leżąc w słońcu, uroczo ciężarna, z rozkosznie nabrzmiałymi piersiami i nieustającym bólem krzyża, dochodziła do wniosku, że było to niedopatrzenie zamierzone, rodzaj błędu w sztuce popełnionego przez jej podświadomość. Chciała mieć dziecko, ale wiedziała, że Jean-Pierre go sobie nie życzy, doprowadziła więc do poczęcia przez przypadek.

Dlaczego tak bardzo chciałam mieć dziecko, zadała sobie pytanie, i znikąd przyszła do niej odpowiedź: bo byłam samotna.

– Czy to prawda? – powiedziała na głos. Byłaby to ironia losu. W Paryżu, mieszkając samotnie, robiąc zakupy dla jednej osoby, rozmawiając ze sobą w lustrze, nigdy nie czuła się samotna; a kiedy została mężatką i spędzała z mężem każdy wieczór i każdą noc, kiedy pracowała u jego boku przez większą część dnia, zaczęła odczuwać izolację, lęk i samotność.

Pobrali się w Paryżu tuż przed wyjazdem. Ich ślub wydawał się w jakiś sposób naturalną częścią przygody: jeszcze jedno wyzwanie, jeszcze jedno ryzyko, jeszcze jeden dreszczyk emocji. Słyszeli zewsząd, jacy to oni szczęśliwi, jacy odważni i jak w sobie zakochani – i wszystko to była prawda.

Bez wątpienia zbyt wiele oczekiwała. Spodziewała się wiecznie kwitnącej miłości i zażyłości w swym pożyciu z Jean-Pierre’em. Sądziła, że dowie się od niego o chłopięcych sympatiach, o tym, czego najbardziej się obawia i czy to prawda, że mężczyźni strząsają kropelki po wysiusianiu się; ona z kolei opowiedziałaby mu, że jej ojciec był alkoholikiem i że miewała fantazje, w których gwałcił ją czarny mężczyzna, i że czasami, kiedy jest zdenerwowana, ssie kciuk. Ale Jean-Pierre uważał najwyraźniej, że ich związek powinien wyglądać dokładnie tak samo jak przed ślubem. Traktował ją z kurtuazją, rozśmieszał w swych przypływach małpiego rozumu, padał bezradnie w jej ramiona, kiedy nachodziła go depresja, dyskutował o polityce i wojnie, kochał się z nią raz na tydzień, po mistrzowsku wykorzystując wtedy swe młode, smukłe ciało i silne, wrażliwe dłonie chirurga. Pod każdym względem zachowywał się raczej jak chłopak, z którym się chodzi, a nie jak mąż. Wciąż nie czuła się na siłach, by porozmawiać z nim o głupich, kłopotliwych sprawach, na przykład o tym, czy turban wydłuża jej nos i jak jest zawsze zła, kiedy przypomni sobie bicie, jakie dostała za rozlanie czerwonego atramentu na dywan w salonie, kiedy w rzeczywistości zrobiła to jej siostra Paulina. Pragnęła zapytać kogoś, czy tak właśnie miało być, czy może się z czasem poprawi, ale przyjaciele i rodzina byli daleko, a afgańskie kobiety uznałyby jej oczekiwania za niegodziwe. Pokusie wyjawienia Jean-Pierre’owi swojego rozczarowania opierała się częściowo dlatego, że jej żal do niego był mało sprecyzowany, częściowo zaś dlatego, iż obawiała się jego reakcji.

Spoglądając teraz wstecz uświadamiała sobie, że pragnienie posiadania dziecka zrodziło się w niej już wówczas, gdy spotykała się z Ellisem Thalerem. Tamtego roku poleciała z Paryża do Londynu na chrzest trzeciego dziecka swojej siostry Pauliny, czego normalnie by nie zrobiła, bo nie lubiła formalnych uroczystości rodzinnych. Zaczęła też pilnować dziecka pewnemu małżeństwu mieszkającemu w tym samym domu, histerycznemu antykwariuszowi i jego arystokratycznej żonie, i najwięcej przyjemności czerpała z tego wtedy, kiedy dziecko płakało i musiała wyjmować je z łóżeczka i kołysać na rękach.

A potem tu, w Dolinie, gdzie do jej obowiązków należało propagowanie wśród miejscowych kobiet stosowania większego odstępu między kolejnymi porodami w imię wydawania na świat zdrowszego potomstwa, stwierdziła, że dzieli radość, z którą w najuboższych i najliczniejszych rodzinach witana jest każda nowa ciąża, i tak samotność i instynkt macierzyński sprzymierzyły się przeciwko zdrowemu rozsądkowi.

Czy był taki czas – choćby ulotna chwila – kiedy zdawała sobie sprawę, że podświadomość pcha ją do zajścia w ciąże? Czy pomyślała „mogę mieć dziecko” w chwili, kiedy Jean-Pierre wchodził w nią powolnym i lekkim ślizgiem, niczym statek do doku, a ona zaciskała ramiona wokół jego ciała; albo w sekundzie zawahania tuż po wytrysku, kiedy zaciskał mocno powieki i zdawał się wycofywać z niej głęboko w siebie, jak statek kosmiczny spadający w serce słońca: albo potem, kiedy z jego gorącym nasieniem w sobie odpływała błogo w sen?

– Czy zdawałam sobie z tego sprawę? – powiedziała głośno; wspomnienie o uprawianiu miłości podziałało na nią podniecająco i zaczęła się onanizować zmysłowo śliskimi od masła dłońmi, zapominając o pytaniu, które sobie zadała i otwierając umysł na mgliste, wirujące, erotyczne fantazje.

Ryk odrzutowców przywołał ją gwałtownie do rzeczywistości. Przerażona patrzyła, jak nad Doliną przemykają i znikają w oddali kolejne cztery bombowce. Gdy grzmot ucichł, znowu zaczęła się pieścić, ale nastrój podniecenia już prysł. Legła nieruchomo w słońcu i rozmyślała o swoim dziecku.

Jean-Pierre zareagował na jej ciążę w taki sposób, jakby to sobie wcześniej zaplanował. Był tak rozjuszony, że chciał już, natychmiast, własnoręcznie dokonać skrobanki. Jane odebrała ten jego zamiar jako nieprawdopodobną makabrę i nagle Jean-Pierre wydał jej się obcy. Ale najtrudniejsze do zniesienia było poczucie odtrącenia. Świadomość, że własny mąż nie chce jej dziecka, podziałała na nią nadzwyczaj przygnębiająco. Pogorszył jeszcze sprawę wzdragając się przed dotykaniem jej. Nigdy w życiu nie czuła się tak upokorzona. Po raz pierwszy zrozumiała, dlaczego ludzie próbują czasem odebrać sobie życie. Najgorszą ze wszystkiego torturą było wycofanie się ze współżycia fizycznego – tak bardzo pragnęła być dotykaną, że naprawdę wolałaby, żeby Jean-Pierre bił ją raczej, niż unikał. Ilekroć o tym myślała, wzbierała w niej złość, chociaż wiedziała, że sama jest sobie winna.

Potem, pewnego ranka, objął ją ramieniem i przeprosił za swe zachowanie; i chociaż cisnęło jej się na usta: „Mam gdzieś twoje przeprosiny, sukinsynu”, to jednak przebaczyła mu natychmiast, tak rozpaczliwie tęskniła za jego miłością. Powiedział, że obawiał się już, iż ją traci; i że był bezgranicznie przerażony, bo jeśli miała zostać matką jego syna, to utraciłby jednocześnie ich oboje. To wyznanie rozczuliło ją do łez. Zdała sobie sprawę, że tą ciążą związała się z Jean-Pierre’em na dobre i na złe, i postanowiła, że da z siebie wszystko, aby być dobrą żoną.

Od tamtej pory był dla niej czulszy. Wykazywał zainteresowanie rozwojem dziecka i, jak na przyszłego ojca rodziny przystało, zaczął się niepokoić o zdrowie i bezpieczeństwo Jane. Jane oceniała ich małżeństwo jako związek niedoskonały, ale szczęśliwy i wróżyła mu idealną przyszłość, widząc już Jean-Pierre’a na stanowisku ministra zdrowia w socjalistycznym rządzie, a z trojga wybitnie uzdolnionych dzieci jedno miało być na Sorbonie, jedno w londyńskiej Wyższej Szkole Ekonomicznej i jedno w nowojorskiej Wyższej Szkole Aktorskiej.

W jej marzeniach najstarszym i najbardziej udanym dzieckiem była dziewczynka. Jane dotykała brzucha naciskając go lekko palcami i wyczuwając kształt płodu: Rabia Gul, stara wioskowa akuszerka, twierdziła, że to będzie dziewczynka, bo płód jest wyczuwalny po lewej stronie, podczas gdy chłopcy rozwijają się po prawej. Rabia przepisała jej odpowiednią do tego dietę warzywną, ze szczególnym uwzględnieniem zielonego pieprzu. Dla chłopca zaleciłaby dużo mięsa i ryb.

W Afganistanie mężczyźni byli lepiej odżywiani jeszcze przed narodzeniem. Wyrwał ją z zadumy huk eksplozji. Przez chwilę nie wiedziała, co się stało i powiązała ten dźwięk z samolotami, które przelatywały nad nią kilka minut temu, by spuścić bomby na jakaś inną wioskę; potem gdzieś blisko usłyszała piskliwy, wyrażający ból i przerażenie przeciągły wrzask dziecka.

Domyśliła się od razu, co się stało. Rosjanie, wykorzystując metody walki, których nauczyli się od Amerykanów w Wietnamie, zarzucili okolicę minami przeciwpiechotnymi. Ich oficjalnym celem było odcięcie partyzantom dróg zaopatrzenia. Ponieważ jednak drogami zaopatrzenia partyzantów były górskie ścieżki uczęszczane codziennie przez starców, kobiety, dzieci i zwierzęta, rzeczywisty cel stanowiło sianie zwykłego terroru. Ten krzyk oznaczał, że dziecko weszło na minę.