Beatrice usiadła na kanapie tyłem do Keransa, który w przebłysku przenikliwości odgadł, że pozorna jedność ich grupki nie zostanie zachowana na długo. Beatrice miała rację – wojskowy sposób bycia nie pasował do niego, miał bowiem zbyt bierną, introwertyczną i egocentrystyczną osobowość. Jednak, co ważniejsze, wkraczali teraz w zupełnie nową strefę rzeczywistości, gdzie przestawały obowiązywać tradycyjne zobowiązania i konwencjonalna lojalność. Już w chwili, kiedy podjęli decyzję o pozostaniu w lagunie, przyjacielskie więzi pomiędzy nimi zaczęły zanikać, toteż wcale nie zdecydowali się mieszkać osobno ze względu na wygodę. Choć Kerans bardzo potrzebował Beatrice Dahl, jej osobowość ograniczała absolutną wolność, której dla siebie żądał. Mówiąc ściślej, każde z nich będzie musiało poszukiwać własnej drogi poprzez dżungle czasu i wyznaczyć sobie własny punkt, spoza którego nie będzie już powrotu. I choć zapewne będą się jeszcze od czasu do czasu spotykać, na przykład w lagunach albo na stacji badawczej, to tak naprawdę jedyną płaszczyzną ich prawdziwych spotkań pozostaną już tylko sny.
Rozdział VII. Karnawał aligatorów
Rozdarta straszliwym rykiem cisza wczesnego poranka, wisząca nad laguną, pękła gwałtownie, a potem za oknami hotelowego apartamentu przetoczył się potężny, ogłuszający grzmot. Kerans z wysiłkiem dźwignął z łóżka nieposłuszne ciało i potknął się o rozrzucone na podłodze książki. Otworzył kopniakiem druciane drzwi na balkon i zdążył jeszcze zobaczyć biały kadłub hydroplanu, okrążającego z dużą szybkością lagunę. Jego dwie długie, poziome płozy cięły nad wodą idealnie równe płaty lśniącej mgiełki. Kiedy ciężka fala uderzyła o ścianę hotelu, płosząc kolonie pająków wodnych i nietoperze, gnieżdżące się wśród gnijących pni, Kerans dostrzegł na moment jakiegoś wysokiego, barczystego mężczyznę w kurtce i białym hennie na głowie, stojącego za sterami w kokpicie.
Pilotował hydroplan ze swobodną, nonszalancką dezynwolturą, zwiększając moc dwóch potężnych turbin napędzających przednie śmigła, kiedy maszyna rozbijała szerokie fale w lagunie, toteż hydroplan opadał i wznosił się niczym motorówka walcząca z potężnymi bałwanami morskimi, wzniecając tumany lśniącego tęczowo pyłu wodnego. Mężczyzna kołysał się w rytm falujących ruchów maszyny, a jego długie nogi uginały się sprężyście przy każdym skręcie. Wyglądał jak woźnica rydwanu, który panuje całkowicie nad swoim narowistym zaprzęgiem.
Niewidoczny dla pilota, Kerans obserwował go z ukrycia za trzcinopalmami porastającymi balkon – wycinanie ich już od dawna wydawało mu się zupełnie zbędnym wysiłkiem. Kiedy maszyna wykonywała drugie okrążenie, Kerans zauważył zawadiacką twarz pilota, jego połyskliwe oczy i zęby oraz minę rozgorączkowanego konkwistadora.
Wokół jego bioder lśniły srebrne cekiny pasa z nabojami, a kiedy hydroplan dotarł na drugą stronę laguny, rozległa się stamtąd seria krótkich eksplozji. Nad wodą wybuchły rakiety sygnałowe, tworząc w powietrzu strzępiaste, czerwone parasole, których cząstki zaczęły opadać wzdłuż brzegu.
Jak gdyby resztką sił hydroplan z rykiem silników skręcił gwałtownie w stronę kanału i pognał do sąsiedniej laguny, spryskując wodą śladu torowego nadbrzeżne rośliny. Przytrzymując się barierki balkonu, Kerans przyglądał się, jak zmącone, wzburzone wody laguny próbują się na nowo uspokoić. Olbrzymie rośliny okrytozalążkowe i drzewa rosnące wzdłuż brzegu pochylały się i szeleściły pod wpływem falującego wciąż powietrza. Cienki całun czerwonej pary dryfował na północ, blednąc wraz z oddalającym się dźwiękiem turbin hydroplanu. Gwałtowna inwazja tego maszynowego huku i pędu oraz przybycie obcego, odzianego w biel nieznajomego, na chwilę wytrąciły Keransa z równowagi, wyrywając go brutalnie ze stanu odrętwienia i apatii.
Przez ostatnie sześć tygodni, które minęły od czasu wyjazdu pułkownika Riggsa, Kerans mieszkał właściwie zupełnie sam w swoim apartamencie na dachu hotelu, pogrążając się coraz głębiej w milczącym świecie otaczającej go dżungli. Nieustannie rosnąca temperatura – termoalarm na balkonie rejestrował teraz w południe sto trzydzieści stopni – oraz wycieńczająca wilgotność powietrza sprawiły, że właściwie nie można było opuszczać hotelu po dziesiątej rano. Laguny i dżungla pełne były ognia do czwartej po południu, kiedy Kerans był już zazwyczaj zbyt wyczerpany, żeby cokolwiek robić, i kładł się po prostu do łóżka.
Całymi dniami przesiadywał za zasłoniętymi żaluzjami oknami swojego apartamentu, nasłuchując wśród cieni odgłosów poruszeń drucianej klatki osłony, która kurczyła się i rozszerzała pod wpływem temperatury. Wiele budynków wokół laguny zniknęło już pod krzewiącą się coraz bujniej roślinnością – wielkie widłaki i trzcinopalmy zasłaniały białe, prostokątne ściany domów, chroniąc przed słońcem jaszczury, spoczywające w swoich okiennych legowiskach.
Dalej, poza laguną, nie kończące się fale mułu zbijały się w olbrzymie błyszczące wały, tu i ówdzie wyrastające ponad linię brzegową niczym wielkie kopce odległej kopalni złota. W głowie Keransa pulsowało światło, obmywające zatopione poziomy jego podświadomości i wiodące go w dół, w ciepłą, przezroczystą głębię, gdzie przestawała istnieć nominalna rzeczywistość czasu i przestrzeni. Kierowany snami, Kerans posuwał się wstecz poprzez odsłaniającą się przeszłość, poprzez łańcuch coraz dziwniejszych krajobrazów, skupionych wokół laguny, z których każdy, jak zapowiedział Bodkin, zdawał się reprezentować jego kolejne poziomy kręgowe. Niekiedy tafla wody bywała widmowa i drżąca, kiedy indziej zaś leniwa i mroczna, brzeg natomiast wyglądał jak uformowany z iłołupków, przypominających matowo-metaliczną skórę gada. Czasami jednak miękkie plaże połyskiwały zachęcająco karminowym blaskiem, niebo było ciepłe i przejrzyste, a pustka długich pasów piachu ostateczna i absolutna, co napełniało Keransa poczuciem jakiejś wyrafinowanej i subtelnej udręki.
Pragnął, żeby ta podróż w głąb archeopsychicznego czasu dobiegła już kresu, tłumiąc w sobie świadomość, że kiedy to rzeczywiście nastąpi, otaczający go zewnętrzny świat stanie się obcy i nie do zniesienia.
Parokrotnie wprowadził do swojego botanicznego dziennika chaotyczne notatki na temat nowych form roślinnych w lagunie i w ciągu pierwszych tygodni samotności kilka razy odwiedził doktora Bodkina i pannę Beatrice Dahi. Jednak zarówno Bodkin jak i Beatrice byli coraz bardziej pochłonięci swój ą własną drogą poprzez totalny czas. Bodkin zagubił się w świecie prywatnej zadumy i pływał bez celu płaskodenną łodzią po wąskich strumieniach w poszukiwaniu zatopionego świata swojego dzieciństwa. Pewnego razu Kerans spotkał doktora stojącego na rufie metalowej łódki, wspartego o wiosło i wpatrującego się pustym wzrokiem w otaczające go niewzruszone gmachy. Bodkin przeszył Keransa wzrokiem na wskroś, nie odpowiadając na jego wołanie, jak gdyby w ogóle go nie zauważył.
Ale jeśli chodzi o Beatrice, to pomimo ich powierzchownego oddalenia istniał między nimi silny, głębszy związek, milcząca świadomość symbolicznych ról, jakie oboje mieli do spełnienia.
Kolejne race sygnalizacyjne rozprysnęły się nad odległą laguną, gdzie znajdowała się stacja i dom, w którym mieszkała Beatrice. Kerans osłonił oczy, kiedy niebo upstrzyły jasne kule ognia. W chwilę późni ej kilka mil dalej, gdzieś pośród wałów szlamu na południu, rozległa się w odpowiedzi seria nowych eksplozji. Kłęby rzadkiego dymu rozwiał wkrótce wiatr.
A zatem nieznajomy pilot hydroplanu nie przybył tu sam. W obliczu perspektywy nieuchronnej inwazji Kerans wziął się w garść. Odległość dzieląca wybuchy kolejnych rakiet sygnalizacyjnych wskazywała, że najeźdźcy nadchodzą w kilku grupach i że hydroplan jest tylko ich maszyną zwiadowczą.
Zamknąwszy za sobą druciane drzwi, Kerans wrócił do mieszkania i ściągnął z krzesła kurtkę. Wszedł z przyzwyczajenia do łazienki i stanął przed lustrem, by z roztargnieniem potrzeć tygodniowy zarost. Był perłowobiały, co w połączeniu z hebanową opalenizną i wyrazem zamyślenia w oczach nadawało mu wygląd doświadczonego i szlachetnego poszukiwacza skarbów. Z zaniedbanej oczyszczalni na dachu wyciekł kubełek mętnej wody, której Kerans zaczerpnął i ochlapał sobie twarz, wykonując tę symboliczną toaletę, jak mu się wydawało, wyłącznie z przyzwyczajenia.