Изменить стиль страницы

Beatrice pokazała mu gestem, żeby sobie poszedł.

– Wiem. Alkohol zabija powoli, ale mnie się nie śpieszy. Idź sobie, Robercie.

Kerans dał za wygraną! odwrócił się na pięcie. Z kuchni zszedł schodami do składziku, znalazł latarkę, komplet narzędzi, i wziął się do pracy nad generatorem.

Pół godziny później, kiedy wrócił na taras, Beatrice pozornie wyrwała się już całkowicie z apatii i była zajęta malowaniem paznokci. Lakier miał kolor błękitu.

– I co, Robercie, jesteś już w lepszym nastroju? Kerans usiadł na wyłożonej kafelkami posadzce, ocierając ręce z resztek smaru. Otwartą dłonią chlastnął soczyście jędrną wyniosłość jej łydki, a potem sparował mściwy cios, jaki Beatrice wymierzyła mu piętą w głowę.

– Naprawiłem generator. Przy odrobinie szczęścia nie powinnaś mieć już z nim kłopotów. Chociaż zdarzyła się przedziwna rzecz: zegar zasilającego silnika dwusuwowego zepsuł się i biegł do tyłu.

Zamierzał przeanalizować do końca ironię tego zabawnego zdarzenia, kiedy z laguny dobiegło ich buczenie syreny alarmowej. W bazie rozległy się odgłosy gwałtownej, frenetycznej krzątaniny – silniki wyły na zwiększonych obrotach, skrzypiały żurawie, którymi spuszczano na wodę dwie zapasowe szalupy motorowe, a w tle słychać było zmieszane okrzyki i tupot nóg na schodkach i korytarzach.

Kerans wstał, pobiegł na drugą stronę basenu i przechylił się przez balustradę.

– Mam nadzieję, że nie wyjeżdżają już dzisiaj? Riggs jest dość sprytny, żeby spróbować takiego numeru. Myśli pewnie, że nas zaskoczy.

Beatrice stała obok niego, przyciskając ręcznik do piersi. Patrzyli oboje, co się dzieje w bazie. Wydawało się, że Riggs postawił na nogi cały oddział. Kuter i obie motorówki kołysały się na falach wokół nabrzeża. Zwisające bezwładnie śmigła helikoptera zaczynały się powoli obracać. Riggs i Macready szykowali się już, by wsiąść do maszyny. Reszta grupy czekała rzędem na nabrzeżu na swoją kolej, żeby wejść na pokład kutra i szalup. Nawet Bodkin zerwał się z koi i stał teraz z obnażonym torsem na mostku stacji badawczej, wykrzykując coś do Riggsa.

Nagle Macready zauważył Keransa przy balustradzie tarasu i powiedział coś do pułkownika, który ujął elektryczny megafon i podszedł na skraj pokładu.

– KE-RANS! DO-KTO-RZE KE-RANS!

Wśród dachów zadudniły wielkie fragmenty wzmocnionych sztucznie słów, odbijając się echem od blaszanych parapetów, dzielących płachty okien. Kerans przyłożył zwinięte w trąbkę dłonie do uszu, usiłując dosłyszeć, co pułkownik krzyczy, ale jego głos niknął w narastającym ryku silników helikoptera. Po chwili Riggs i Macready wsiedli do kabiny, a pilot zaczął przez szybę kokpitu nadawać sygnały świetlne.

Kerans odcyfrował znaki alfabetu Morse'a, odwrócił się szybko plecami do balustrady i zaczął wnosić leżaki do salonu.

– Przylecą po mnie – powiedział Beatrice, kiedy helikopter wzniósł się ze swego piedestału i ruszył w poprzek laguny. – Lepiej się ubierz albo zmykaj stąd. Strumień powietrza lądującego śmigłowca zedrze z ciebie ten ręcznik jak papierową serwetkę, a Riggs ma chwilowo ważniejsze rzeczy na głowie.

Beatrice pomogła mu zwinąć markizę i weszła do salonu, kiedy taras wypełnił migotliwy cień maszyny, a cięte śmigłami powietrze owiało ich ramiona.

– Ale co się właściwie stało, Robercie? Dlaczego Riggs jest taki zaaferowany?

Kerans osłonił głowę przed rykiem silników i wpatrywał się w obwiedzione pasem zieleni laguny, rozciągające się aż po horyzont. Kącik ust wykrzywił mu nagle pełen niepokoju skurcz.

– Nie jest zaaferowany, tylko nieprzytomny ze zdenerwowania. Wszystko zaczyna mu się nagle walić na głowę. Porucznik Hardman zniknął!

Z góry, przez otwarty luk helikoptera, dżungla wyglądała jak ogromny gnijący wrzód. Bezmierne gaje drzew nagozalążkowych rozciągały się gęstymi kępami na dachach zatopionych budynków, dławiąc ich białe, prostokątne szyje. Tu i ówdzie z trzęsawiska wystawały stare betonowe wieże ciśnień, a wokół kadłubów rozpadających się biurowców, porośniętych pierzastymi akacjami i kwitnącymi krzewami tamaryszku, można było dostrzec dryfujące szczątki prowizorycznych nabrzeży. Wąskie strumienie, które roślinne baldachimy w górze zamieniały w płonące zielonym światłem tunele, odprowadzały krętymi drogami wodę z większych lagun, łącząc się w końcu z szerokimi na sześćset jardów kanałami, które coraz bardziej poszerzały swój bieg na dawnych przedmieściach. Wszystko zalewał powoli muł, gromadzący się olbrzymimi wałami pod wiaduktami kolejowymi albo półksiężycami gmachów biurowych, sączący się przez zatopione arkady niczym cuchnąca treść żołądkowa jakiejś nowej Cloaca Maxima. Muł wypełniał już wiele mniejszych jezior, zamieniając je w żółte krążki pokrytego pleśnią szlamu, który zaczynała porastać obficie gęstwina rywalizujących z sobą form roślinnych, tworzących otoczone murami ogrody szalonego raju.

Przywiązany mocno do poręczy wewnątrz kabiny za pomocą nylonowej uprzęży, obejmującej go w pasie i w ramionach, Kerans śledził wzrokiem odsłaniający się jego oczom pejzaż, obserwując wszystkie drogi wodne, wypływające z trzech centralnych lagun. Pięćset stóp niżej cień helikoptera sunął po cętkowanej, zielonkawej powierzchni wody, Kerans mógł więc dobrze rozejrzeć się po okolicy. W strumieniach i kanałach roiło się od rozmaitych zwierząt: węże wodne wiły się wśród wyszczerbionych palisad przesiąkniętych wodą gajów bambusowych, z tuneli roślinnej zieleni wystrzelały nagle kolonie nietoperzy, niczym obłoki eksplodującej sadzy, a na ocienionych gzymsach siedziały nieruchomo iguany, przypominające Keransowi kamienne sfinksy. Niekiedy wydawało się, że jakaś ludzka postać, zaniepokojona warkotem helikoptera, zrywa się nagle i kryje gdzieś wśród okien na linii wody, ale okazywało się zaraz, że był to krokodyl ścigający ptaka albo tonący pień, który wyrwała woda spośród zdrewniałych paproci.

Dwadzieścia mil dalej horyzont przesłaniały wciąż j poranne mgły – wielkie całuny złotawej pary, zwieszające się z nieba jak firanki – ale powietrze nad miastem i było przezroczyste i jasne, a spalmy helikoptera lśniły, w słońcu, cofając się krętą, falistą sygnaturą. Kiedy spiralny patrol zaczął oddalać się od centralnych lagun, Kerans wsparł się o klapę luku i przyglądał się już tylko wspaniałym krajobrazom, zaniechawszy obserwacji leżącej w dole dżungli.

Szansę, żeby dostrzec Hardmana z powietrza, były i minimalne. O ile nie schronił się w jednym z budynków położonych w pobliżu bazy, posuwałby się z pewnością wzdłuż linii wody, gdzie byłby niewidoczny dzięki osłonie porastających brzegi paproci.

Siedzący przy przednim luku Riggs i Macready patrolowali wciąż teren, wymieniając się co chwila lornetką. Bez czapki, z twarzą owianą rzadkimi, piaskowymi włosami, Riggs przypominał nieco wściekłego wróbla, tym bardziej że drobna szczęka pułkownika dźgała gwałtownie powietrze niby dziób.

Riggs spostrzegł, że Kerans wpatruje się w niebo, i krzyknął: – Widziałeś go, doktorze?! Nie trać czasu, sekret udanego patrolu to maksymalna koncentracja i maksymalnie dokładna obserwacja terenu.

Kerans przyjął naganę do wiadomości i zaczął znów obserwować skośny krąg dżungli. Cienie wysokich gmachów centralnej laguny pochylały się wokół otworu luku. Zniknięcie Hardmana odkrył szpitalny sanitariusz dziś o ósmej rano, ale jego łóżko było zimne, Hardman więc niemal na pewno uciekł poprzedniego wieczora, prawdopodobnie niedługo po ostatnim obchodzie o wpół do dziesiątej. Nie zginęła żadna z łódek, przywiązanych do barierki na nabrzeżu, ale porucznik mógł z łatwością związać dwie puste beczki po ropie, ustawione w stos koło ładowni na pokładzie C, a potem bezszelestnie opuścić je na wodę. Na takim prymitywnym statku można było, wiosłując, przepłynąć do brzasku dziesięć mil, zatem Hardman znajdował się zapewne gdzieś na obwodzie obszaru poszukiwań o powierzchni siedemdziesięciu pięciu mil kwadratowych, z których każdy akr usiany był opuszczonymi budynkami.