Изменить стиль страницы

– Jesteś czy nie jesteś trupem, odejdź! Odejdź, bo zabiję! krzyknęła.

Ostrzegawczo uniosła sztylet. Wtem płomień kaganka zachybotał i zgasł. Zapanowała ciemność. Sally odruchowo rzuciła w stronę białej postaci glinianym naczyniem. Przeraźliwy jęk rozległ się tuż obok. – Aaaaa… Aaaaaaa… – Poczuła dotknięcie śliskich palców na szyi, jednocześnie dłoń ze sztyletem znalazła się w żelaznym uścisku. Sztylet potoczył się na ziemię. Oślizłe palce zaciskały się na gardle. Trwało straszliwe, nieustanne zawodzenie. Sally walczyła, ale słabła, powoli traciła przytomność.

*

– Sadim!

– Tak, panie!

– Dobrze się spisałeś!

– Tak, panie!

– Zasłużyłeś na nagrodę!

– Tak, panie!

– Masz – rzucił mu sakiewkę.

– Dziękuję, panie!

– Nie dziękuj! Tylko milcz! Pamiętaj, że jestem władcą Doliny! Sadim wpatrywał się w ciemność, w której znikł przed chwilą przywódca, z zabobonnym lękiem. “Jestem mordercą” – pomyślał, ściskając w ręku pieniądze.

Przybywa Smuga

Wdali widać już było smukły minaret, królujący nad Luksorem. Kolejna w Egipcie podróż Smugi, Wilmowskiego i cierpliwie towarzyszącego im Abbera dobiegała niemal końca. Przejęci ostrzeżeniem Jusufa, wybrali pociąg, najszybszy środek lokomocji, jaki na trasie z Al-Fajjum do Luksoru mieli na szczęście do dyspozycji. Od Kairu dzieliło ich już 680 km, a wciąż wracali tam myślą. Jeśli bowiem Jusuf miał rację, to od czasu rozmowy w domu Ahmada al-Saida, zawisło nad nimi prawdziwe niebezpieczeństwo. Spieszyli się, wierząc, że zdążą ostrzec albo przynajmniej ubezpieczyć grupę Tomka.

Obserwowanie monotonnego krajobrazu za oknem szybko nużyło: wszędzie takie sama podmiejskie domki z suszonej cegły, chaty fellachów, oparte jedna o drugą, by nie runąć, małe mroczne domki wzdłuż torów, ludzie umęczeni i spracowani, gdzieniegdzie gaje palm daktylowych i niknąca w dali roślinna zieloność, kończąca się nagle pasmem brunatnych wzgórz. Jechali pierwszą klasą, przeznaczoną dla Europejczyków. Wilmowski, którego bardzo interesowało to, jak wyglądają inne wagony, postanowił przejść wzdłuż pociągu. Arabscy pasażerowie, w większości palący smrodliwe specjały, mościli się na siedzeniach w kucki. W całym pociągu okna były szczelnie zamknięte i dodatkowo chronione drewnianymi okiennicami. Spoceni, umęczeni pasażerowie zdawali się to znosić cierpliwie, aż wreszcie Wilmowski, nim ktokolwiek zdołał go powstrzymać, otworzył okno w jednym z przedziałów. Natychmiast wdarła się tam fala wznieconego pędem pociągu pustynnego kurzu, który niczym mgła pokrywał horyzont. W mgnieniu oka przysypał wszystkich pasażerów kilkumilimetrową warstwą. Zażenowanemu Wilmowskiemu nie pozostało nic innego, jak zamknąć okno, przeprosiwszy co prędzej poirytowanych podróżnych, i wrócić do swego wagonu.

W końcu pociąg powoli wtoczył się na dworzec w Luksorze. Smuga, Wilmowski i Abeer wysiedli z ulgą, a na peronie natychmiast otoczyli ich tragarze, oferujący swe usługi. Wsiedli więc do wygodnej arabija, tutejszej dorożki, aby dotrzeć do hotelu “Winter Pałace”. Krętymi uliczkami wzdłuż niskich domków, z przylegającymi do nich sklepikami i kafejkami, dotarli do nadbrzeżnego bulwaru. Chłodzeni lekkim wiaterkiem od Nilu, z przyjemnością jechali ocienioną rozłożystymi tamaryszkami aleją. Radował oczy widok szeroko tu rozlanych, błękitnych wód rzeki. W dali widać było dzielnice willowe, zanurzone w osłaniających je palmach, figowcach, tamaryszkach, sykomorach i gajach bananowych. Za nimi lśniły liliowo ogromne, starożytne kolumny, połączone z ruinami potężnych murów, wspartych na plecach kolosalnych posągów.

– To resztki świątyni, u stóp której zatrzymywały się łodzie podróżnych, którzy przybywali do Teb. Najpierw musieli oni złożyć hołd bogowi tego miejsca, Amonowi. Tu odbywały się też powitania wracających z wojennych wypraw okrętów, wiozących cenne łupy – opowiadał Abeer.

Nowoczesnym podjazdem dotarli do hotelu. Tutaj zaledwie zapisali się w księdze gości, recepcjonista obrzucił ich uważnym spojrzeniem i zapytał:

– Który z panów nosi nazwisko Smuga?

– Ja – odrzekł podróżnik. – O co chodzi?

– Jan Smuga? – powtórzył recepcjonista.

– Tak. Jestem Jan Smuga.

– Mam list dla pana.

– Dziękuję.

Smuga niecierpliwie rozerwał kopertę.

– Sally – powiedział i przebiegł wzrokiem treść.

– Co pisze? – zapytał Wilmowski.

– Sam przeczytaj – Smuga podał mu kartkę.

“Obozujemy u stóp Kolosów Memnona. Chłopcy wyszli wczoraj do Medinet Habu i nie wrócili. Przybył posłaniec z wezwaniem od Tomka, który znalazł grobowiec. Idę z nim. Sally.” – głośno przeczytał Wilmowski.

– Kto i kiedy przyniósł ten list? – Abeer niecierpliwie wypytywał recepcjonistę.

– Zostawiono go przedwczoraj, dwunastego kwietnia, ale nie ja miałem wtedy dyżur. Musiałbym zapytać kolegę – wyjaśniał recepcjonista.

– Czy państwo Allan są teraz w hotelu? – przerwał z nadzieją Wilmowski.

– Państwo Allan?… Zaraz sprawdzę… Nie, niestety, klucze od ich apartamentu wiszą tutaj. Wynajęli dla panów apartament obok.

– Tak! Dziękujemy. I prosimy bardzo o informacje o liście. To bardzo ważne i pilne.

Recepcjonista spojrzał na zegarek.

– Kolega zmienia mnie za godzinę – powiedział.

Ulokowali się więc w apartamencie, umyli, zjedli kolację i przebrali. Po godzinie zeszli na dół.

– List przyniósł wynajęty przez młodego pana Allana służący – wyjaśnił, młody, uśmiechnięty Arab, urzędujący teraz w recepcji.

– Ale nie wiem tego na pewno – dodał. Wyszli na zewnątrz.

– Mam złe przeczucia – powiedział Wilmowski.

– Cóż, trzeba płynąć na drugi brzeg – odrzekł Abeer.

– Czy wzięliście broń? – zapytał cicho Smuga.

Wilmowski spojrzał na niego z namysłem i zawrócił do hotelu.

Na drugi brzeg przeprawili się szybko jednożaglową łodzią, dając właścicielowi odpowiedni bakszysz. Kolosy Memnona i rozbite przy nich namioty dojrzeli niemal natychmiast. Radosnym szczekaniem z daleka już powitał ich Dingo. Arabscy służący udzielili informacji.

– Tak, to ja zaniosłem list. Pani Allan poszła z nieznanym człowiekiem. Mówiła, że do męża. Mąż wyszedł wcześniej na spacer do Medinet Habu i nie wrócił. Pani się niepokoiła.

Dodatkowe pytania niewiele wniosły nowego. Dowiedzieli się, że nikt ze służby nie zna człowieka, z którym Sally poszła. Tak, to był Arab. Niski, chudy, w galabii. Mówił trochę po angielsku. Chyba by go poznali. Czekali do wczoraj zdenerwowani. Mieli już dać znać policji… I to było wszystko. Mogli jeszcze tylko określić kierunek, w jakim poszła Sally.

– Czemu nie wzięła psa? – zapytał Wilmowski, a Abeer przełożył jego pytanie.

– Wzięła, ale zaraz potem pies wrócił – wyjaśnił służący.

– Gdzie Sally, piesku? Sally, Sally… – Wilmowski odwrócił się do psa, który zaskomlił niepokojąco.

– Może to i dobry sposób – powiedział Smuga. – Spróbujmy! – i podsunął psu jedną z bluzek Sally.

Dingo obwąchał bluzkę dokładnie, popatrzył mądrymi ślepiami na Wilmowskiego i pewnie ruszył tropem. Biegli za nim wąskimi, skalnymi załomami. Skomlenie psa, chrzęst piasku pod nogami i ich zdyszane oddechy przerywały ciszę. Dingo nieco ich wyprzedził i zniknął między dwoma blokami skalnymi. Zaraz też usłyszeli przeciągłe wycie. Zobaczyli go po chwili obwąchującego zawalony kamieniami otwór w skale. Tu urywał się trop.

Popatrzyli na siebie. Abeer usiadł na kamieniu jakby opadł z sił.

– Boże drogi! – łamiącym się głosem rzekł Wilmowski. – Co oni zrobili mojemu dziecku?

Smuga zachował spokój.

– Zastanówmy się, co mogło się tu wydarzyć! – zaapelował do towarzyszących mu mężczyzn.

– Cóż, to proste. Weszli do groty i zasypało ich – odparł Abeer.

– Weszli? Kto? – także Wilmowski przychodził już do siebie.

– No… Żona pańskiego syna i ten… posłaniec.