Opuścili skarbiec. Djaro pozamykał starannie wszystkie drzwi. Następnie uścisnął im ręce i objaśnił, gdzie znajdą oczekujący ich samochód.
– Kierowcy na imię Rudi. To oddany mi człowiek. – Westchnął z żalem. – Chętnie pojechałbym z wami. Być księciem to nudne zajęcie, ale nie mogę tego zmienić. Bawcie się dobrze i do zobaczenia wieczorem.
Odszedł spiesznie w głąb korytarza. Bob podrapał się w głowę.
– Jak myślisz, Jupe? Czy uda nam się znaleźć tego pająka?
– Nie wiem jak – westchnął Jupiter. – Chyba że dopisze nam nadzwyczajne szczęście.
Rozdział 5. Złowieszcza rozmowa
Przejażdżka po stolicy sprawiła Trzem Detektywom radość. Wychowali się w Kalifornii, gdzie wszystko było stosunkowo nowe. Toteż Warania wydała im się niesłychanie stara. Nawet budynki mieszkalne zbudowane były z kamienia lub żółtej cegły. Wiele dachów było krytych czerwoną dachówką. Co krok trafiali na skwery z fontannami. Wszędzie, a zwłaszcza przed katedrą Świętego Dominika, dostojnie stąpały gołębie.
Odbywali turę standardowym otwartym samochodem. Kierowca, młody mężczyzna w zgrabnym uniformie, mówił dobrze po angielsku. Przedstawił im się i powiedział, że mogą mu ufać, gdyż jest lojalny w stosunku do księcia Djaro. Zawiózł ich na wzgórza za miastem, gdzie mogli podziwiać widok na rzekę w dole. Zrobili trochę zdjęć i wrócili do samochodu. Gdy wsiedli, Rudi powiedział cicho:
– Śledzono nas. Ktoś jechał za nami, odkąd ruszyliśmy spod pałacu. Zawiozę was teraz do parku. Będziecie mogli tam pospacerować, popatrzyć na występy. A teraz nie oglądajcie się. Nie dajcie poznać po sobie, że wiecie, że jesteśmy śledzeni.
Nie oglądać się! Trudno było się oprzeć. Kto ich śledził? Dlaczego?
– Chciałbym wiedzieć, o co chodzi – mruczał Pete, gdy jechali przez barwne ulice. – Dlaczego ktoś jedzie za nami? Nic o niczym nie wiemy.
– Ktoś może myśleć, że wiemy – powiedział Jupiter.
– Ktoś chciałby, żebyśmy wiedzieli – odezwał się Bob.
Rudi zatrzymał samochód. Znajdowali się przed dużym zadrzewionym skwerem, gdzie spacerowało wiele ludzi. Z oddali dobiegały dźwięki muzyki.
– To nasz główny park – Rudi wysiadł i otworzył im drzwi samochodu. – Wejdźcie wolno do środka. Przejdziecie koło podium dla orkiestry, potem znajdziecie miejsce, gdzie występują akrobaci i klauni. Zróbcie im zdjęcia. Będzie tam dziewczyna sprzedająca balony. Zapytajcie, czy możecie ją sfotografować. To moja siostra Elena. Ja poczekam tu na was. Aha, i nie oglądajcie się za siebie. Prawdopodobnie będą szli za wami, ale nie macie się czego obawiać. Jeszcze nie.
– Jeszcze nie – powtórzył Pete, gdy szli wolno pod drzewami w stronę, skąd dobiegała muzyka. – No, przynajmniej jest na co czekać.
– Jakże my możemy pomóc księciu Djaro? – zastanawiał się Bob.
– Kompletne strzelanie w ciemno, a z drugiej strony nie możemy po prostu nic nie robić.
– Musimy poczekać na dalszy rozwój wypadków – powiedział Jupiter. – Moim zdaniem śledzą nas, by sprawdzić, czy się z kimś nie kontaktujemy. Na przykład z Bertem Youngiem.
Wyszli na polanę, gdzie wiele osób siedziało na trawie. Na maleńkiej estradzie ośmiu mężczyzn w barwnych strojach grało na klarnetach. Zakończyli właśnie jeden utwór, zebrali oklaski i z jeszcze większym wigorem przystąpili do wykonywania następnego.
Trzej Detektywi okrążyli estradę i poszli dalej. Sporo ludzi spacerowało po tej samej ścieżce, trudno więc było im się zorientować, czy ktoś specjalnie idzie za nimi.
Trafili z kolei na duży, wybrukowany plac. Tu odbywały się występy, o których mówił Rudi. Na trampolinie akrobaci wykonywali fantastyczne skoki. Poniżej, na ziemi dwaj klauni fikali koziołki. Podsuwali przechodzącym koszyczki, do których ci wrzucali monety.
Nieco dalej stała bardzo ładna dziewczyna w stroju ludowym, z ogromną wiązką balonów. Śpiewała piosenkę po angielsku. Słowa piosenki zachęcały do kupienia balonu i puszczenia go w powietrze, by zaniósł życzenie do nieba. Wiele osób kupowało balony i istotnie puszczali je w powietrze. Czerwone, żółte i niebieskie kule unosiły się w górę, coraz dalej, aż wreszcie znikały.
– Sfotografuj klaunów, Pete – powiedział Jupiter. – Ja zrobię zdjęcia akrobatom, a ty, Bob, rozejrzyj się dookoła. Może coś zwróci twoją uwagę.
– Dobra, Pierwszy – Pete poszedł w stronę koziołkujących klaunów.
Jupiter i Bob stanęli przed trampoliną. Jupe otworzył aparat fotograficzny i zaczął ustawiać obiektyw na akrobatów. Grzebał się przy nim długo, niby to mając jakieś problemy. W rzeczywistości uruchamiał walkie-talkie.
– Tutaj Pierwszy – powiedział cicho. – Czy mnie odbierasz?
– Głośno i wyraźnie – zamamrotał w aparacie głos Berta Younga.
– Jaka jest sytuacja?
– Zwiedzamy – odpowiedział Jupe. – Książę Djaro prosił nas o pomoc w znalezieniu srebrnego pająka Waranii. Został skradziony i umieszczono na jego miejscu imitację.
– Och! – wykrzyknął Bert Young. – To gorzej, niż myślałem. Czy możecie mu pomóc?
– Nie bardzo wiem jak – wyznał Jupe.
– Ja też nie. Ale starajcie się i miejcie oczy otwarte. Coś jeszcze?
– Jesteśmy teraz w parku, prawdopodobnie ktoś nas śledzi. Nie wiemy kto.
– Spróbujcie sprawdzić. Zgłoś się później, jak będziecie sami. Ktoś może nabrać podejrzeń, gdy będziemy zbyt długo rozmawiać.
Bert Young wyłączył się. Jupiter fotografował, a Bob tymczasem rozglądał się dookoła. Nie zauważył nic, a raczej nikogo, kto mógłby ich śledzić. Podszedł klaun i Bob wrzucił kilka amerykańskich monet do jego koszyczka.
Klauni przyprowadzili pudla, który robił salta w powietrzu i stawał na przednich łapach. Tłum gapiów otoczył ich i dziewczyna z balonami została sama na uboczu.
– Teraz zrobimy jej zdjęcie – szepnął Jupiter.
Podeszli do niej w trójkę. Jupiter ustawiał aparat, na co dziewczyna uśmiechnęła się i zaczęła pozować. Jupiter pstryknął zdjęcie. Dziewczyna zbliżyła się do nich.
– Kupicie balony, amerykańscy dżentelmeni? – zapytała. – Pozwólcie im poszybować w chmury i zanieść wasze życzenia do nieba.
Pete wyłuskał z kieszeni banknot i podał jej. Wręczyła każdemu z nich balon i odwróciła się w poszukiwaniu reszty. Gdy pochylała się nad monetami, szepnęła niemal bezgłośnie:
– Ktoś chodzi za wami. Śledzą was. Mężczyzna i kobieta. Nie wyglądają niebezpiecznie. Wydaje mi się, że chcą porozmawiać z wami. Dajcie im sposobność. Idźcie na lody, tam przy stolikach.
Chłopcy wyrazili swe życzenia i wypuścili balony. Patrzyli za nimi, aż stały się maleńkimi kropkami na niebie. Potem wolno podeszli do stolików rozstawionych na trawie i przykrytych obrusami w czerwoną kratę. Usiedli przy jednym z nich. Natychmiast zjawił się wąsaty kelner.
– Lody? Może gorąca czekolada, sandwicze?
Przystali na wszystko, co proponował. Kelner odszedł, a chłopcy rozejrzeli się wokół. Bob zobaczył mężczyznę i kobietę kupujących balony i rozpoznał w nich parę, która tego rana stanęła za nimi przed portretem księcia Paula. Poczuł z całą pewnością, że to przez nich byli śledzeni.
Podeszli z wolna i usiedli przy sąsiednim stoliku. Zamówili lody i kawę, po czym spojrzeli na chłopców i uśmiechnęli się.
– Czy jesteście Amerykanami? – zapytała kobieta.
– Tak, proszę pani – odpowiedział Jupiter. – Państwo też jesteście Amerykanami?
– Oczywiście – przytaknęła kobieta. – Z Kalifornii, tak jak wy. Jupe zesztywniał. Skąd wiedziała, że są z Kalifornii?
– Jesteście z Kalifornii, prawda? – powiedział szybko mężczyzna. – W każdym razie wasze koszulki są kalifornijskie.
– Tak – odpowiedział Jupiter – jesteśmy z Kalifornii. Dopiero wczoraj przyjechaliśmy.
– Widzieliśmy was rano na zamku, w sali pamiątek – odezwała się kobieta. – Mój Boże, czy to nie sam książę Djaro był z wami?
– Tak, oprowadzał nas – skinął głową Jupiter i zwrócił się do Boba i Pete'a. – Powinniśmy chyba umyć ręce, nim kelner przyniesie nasze jedzenie. Tam, za akrobatami widziałem tabliczkę “do toalet”.