Изменить стиль страницы

Pani w szarej sukni skrzywiła się z niesmakiem i szybko odwróciła wzrok. Jupiter stłumił uśmiech. Praca kelnera była poniekąd trudniejsza od pracy detektywa, ale miała swoje zabawne strony.

Nagle, właśnie w momencie, gdy orkiestra zakończyła serię melodii, jedna z młodych kelnerek w ogrodzie upuściła szklankę. Szkło rozbito się z brzękiem na kamiennej ścieżce.

Jupe dowiedział się natychmiast, który z panów jest Pilcherem. Wysoki, bardzo chudy mężczyzna ze zmierzwionymi, siwymi włosami i w czarnym, wyświechtanym ze starości ubraniu wybiegł z kąta i z okrzykiem złości ruszył do ogrodu. Przez moment Jupe myślał, że Pilcher złapie kelnerkę i zacznie nią trząść. W ostatniej chwili powstrzymał się jednak.

– Uważaj, co robisz, ty mała…

Nie skończył zdania i tylko popatrzył na dziewczynę. Następnie odwrócił się i przemaszerował między swymi gośćmi do kuchni.

– Tato, nie przejmuj się tak, co? – blondynka w niebieskiej sukni biegła za Pilcherem.

– Marilyn – pani w szarych jedwabiach wyciągnęła rękę, jakby chciała powstrzymać dziewczynę. Zaniechała jednak tego zamiaru i ręka jej opadła. Popatrzyła na gładkolicego młodzieńca. – Jim, doprawdy! Ten człowiek…

Jim podreptał za dziewczyną.

– Marilyn, poczekaj. Panie Pilcher, ona nie upuściła tego umyślnie. Proszę pana! Gdyby zechciał pan tylko…

Pilcher nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Pchnął drzwi kuchenne na oścież i stanął w progu. Jupe, który w milczeniu obserwował całą scenę, miał wrażenie, że tamten nabiera tchu, żeby wreszcie wyładować całą furię na niezręczną kelnerkę.

Harry Burnside biegał od pieca kuchennego do stołu, nakładając w pośpiechu jedzenie na półmiski. Przy zlewie czarnowłosy przybłęda zanurzał talerze w mydlinach.

– Burnside, zabieraj tę niewydarzoną dziewczynę z mego domu! – krzyczał Pilcher, wyraźnie nie licząc się z tym, że go któryś z gości usłyszy. – Jeśli myślisz, że zapłacę za szklankę, którą rozbiła, jesteś w błędzie. Nie zapłacę!

– Tato, może byś ochłonął, co? – prosiła Marilyn. – Szkodzisz swojemu sercu i psujesz mi przyjęcie. Dajże spokój, tato! Proszę!

Ujęta go za ramię i starała się odciągnąć od kuchni. Ale Jeremy Pilcher nie przestał krzyczeć i nie dał sobie przerwać.

Pomywacz odwrócił głowę i spojrzał na Pilchera. Zmarszczył brwi, jakby zirytowany wrzaskami. Przez chwilę wpatrywali się w siebie. Wtem z ręki pomywacza wyśliznął się talerz i rozbił w kawałki na podłodze.

Goście nie starali się już podtrzymywać rozmowy. Stali zakłopotani, udając, że nie słyszą wybuchu wściekłości Pilchera. W ciszy trzask rozbitego talerza zabrzmiał jak eksplozja.

Pilcher wciągnął ze świstem powietrze.

– Tato, postaraj się opanować, nie wściekaj się o byle co! – wołała Marilyn. – Jakież to ma znaczenie, jeśli… jeśli… Tato?

Pilcher zgiął się nagle wpół i zacisnął ręce na piersi.

– Och, mówiłam ci! – zawodziła jego córka. – Ostrzegałam cię! Ray! Ray, chodź tu szybko! On mdleje!

Objęła starego pana w pasie, ale był zbyt ciężki, by zdołała go utrzymać. Kolana ugięły się pod nim i opadł na podłogę.

ROZDZIAŁ 2. Pod kluczem

Z salonu przybiegł ciemnowłosy, młody człowiek. Wraz z Harrym Bumside'em dźwignęli Pilchera z podłogi. Usadzili go na krześle przyniesionym z jadalni przez Marilyn.

– Och, tato, mówiłam ci, że do tego dojdzie! Dziewczyna była bliska płaczu ze złości i niepokoju.

– Kto jest jego lekarzem? – Do skupionych wokół Pilchera ludzi podeszła tęga kobieta i z miną osoby kompetentnej przyłożyła palce do nadgarstka chorego. – Gdzie jest telefon? Trzeba wezwać lekarza.

– Nie – wystękał Jeremy Pilcher. – Nie chcę tu żadnych lekarzy! Nie trzeba!

Ciemnowłosy, młody człowiek pochylił się nad nim.

– Panie Pilcher, staramy się tylko…

– Powiedziałem, że nie potrzebuję lekarza, ty meksykański durniu! – zaskrzeczał Pilcher.

Młodzieniec nie zareagował na zniewagę. Zdawał się jej w ogóle nie słyszeć. Patrząc z boku, Jupiter zastanawiał się, czy ubliżanie przyjaciołom należy do zwyczajów Pilchera. Potem usłyszał, jak jeden z gości szeptem wyjaśnia drugiemu:

– Ten młody człowiek to Ray Sanchez. Jest osobistym sekretarzem starego.

– Musi być trudno o pracę w dzisiejszych czasach – odpowiedział drugi zgryźliwie.

– Zaprowadzisz mnie na górę! – zakomenderował Pilcher. – Chcę odpocząć. Przejdzie mi za parę minut.

Ray Sanchez rozejrzał się wśród gości. Jego wzrok padł na Pete'a, stojącego przy bufecie w swym przyciasnym uniformie kelnera.

– Możesz nam pomóc? – zwrócił się do niego.

Pete odstawił tacę i podszedł do starego pana. Ujęli go z obu stron, podnieśli z krzesła i wolno poprowadzili do holu, skąd biegły schody na piętro. Marilyn torowała im drogę wśród rozstępujących się gości.

Jeremy Pilcher ciążył im jak wór kartofli, gdy taszczyli go po schodach. Sanchez i Pete dyszeli ciężko, z wysiłkiem, wreszcie dotarli do jego sypialni. Był to frontowy pokój z widokiem na góry.

Ułożyli starego pana na łóżku. Marilyn pobiegła do przyległej łazienki po szklankę wody, ale ojciec odepchnął jej rękę. Woda rozpryskała się po pościeli.

– Nitro! – krzyknął. – Gdzie moja nitrogliceryna?

– Tutaj – Marilyn szarpnęła szufladę nocnego stolika i wyjęła z niej fiolkę.

– No, otwieraj! – gderał Pilcher. – Nie stój jak krowa!

– Tato, któregoś dnia wpadnie mi w rękę strychnina i nie zdążysz nawet się zdziwić – wysypała tabletkę na wyciągniętą dłoń ojca.

– Zabezpieczyłem się na taką możliwość. Wiesz, co jest w moim testamencie. Jeśli stanie mi się coś podejrzanego, zostaniesz goła i bosa!

Włożył pigułkę pod język i opadł na poduszki.

Pete czuł się zażenowany tą przykrą wymianą słów między ojcem a córką. Zaczął się chyłkiem wycofywać z pokoju, ale Marilyn spostrzegła jego manewr i złapała go za rękaw.

– Zostaniesz tutaj z moim ojcem! – rozkazała. – Ja muszę wrócić do gości. Chodź ze mną, Ray. Musisz mi pomóc.

Pete'a ogarnął strach. Nie chciał zostać sam z chorym, opryskliwym starcem.

– Panno Pilcher, ja nie mogę – zaprotestował – powinienem…

– Powinieneś robić to, co ci się każe – przerwała mu tonem wielce przypominającym ton jej ojca.

– Ale co będzie, jeśli… jeśli on przestanie oddychać? Jeśli jego serce…

– Nie przestanie oddychać – powiedziała niecierpliwie Marilyn. – To nie jest groźny atak serca. To tylko angina pectoris. Serce nie dostaje dosyć tlenu, dlatego ojciec odczuwa teraz bóle, ale nitrogliceryna to uśmierzy. Nic poważnego mu nie jest.

– Chciałbym, żebyś ty to miała – warknął Pilcher. – Nie mówiłabyś tak łatwo, że to nic poważnego.

– Naprawdę, to nic groźnego, tato – odwróciła się i wyszła z pokoju. Ray Sanchez uśmiechnął się do Pete'a, wzruszył ramionami i poszedł za Marilyn.

Jeremy Pilcher leżał nieruchomo, z zamkniętymi oczami. Pete usiadł w fotelu przy łóżku i patrzył na niego. Twarz starego człowieka była szara, tylko gdzieniegdzie pod skórą rysowały się fioletowe żyłki. Miał wydatny, cienki nos i zapadłe policzki. Pete Spojrzał na jego dłonie. Były to dłonie szkieletu; kości rysowały się wyraźnie pod skórą. Pilcher trzymał je zaciśnięte na piersi, jakby gotów do pogrzebu.

Ta myśl przeraziła Pete'a. Odwrócił szybko wzrok i zaczął się rozglądać po pokoju. Zauważył, że kominek nie był czyszczony od zimy. Za miedzianą obudową paleniska leżała góra szarego popiołu. Obok, w miedzianym koszyczku leżało kilka polan i sterta pożółkłych gazet na podpałkę. Obudowę kominka zdobił model statku i dwie zakurzone świece w porcelanowych lichtarzach.

Pete wziął głęboki oddech. Czuł w powietrzu kurz. Wyobrażał sobie te chmurki pyłów unoszące się ze ścian, draperii i z wyblakłego, poplamionego dywanu. Czy ktokolwiek, kiedykolwiek tu sprząta?

Lustro wiszące nad wielką komodą było pożółkłe i pełne plam. W kilku miejscach oblazło srebro z jego tylnej ściany. Dwa małe fotele stały po bokach komody. Tapicerka była wypłowiała. Podobnie wyblakłe były dwie wiszące na ścianach akwarele – płynące po wzburzonym morzu okręty i fale rozbijające się o skalisty brzeg.